środa, 13 maja 2015

Za daleko, za blisko... Rozdział IV: Gilbert - Dobro i zło

A któż ci powiedział – rzekł widzący chaos jego myśli garbus – że miłość musi być dobra? Na Szerń, żeglarzu, w imię tego uczucia popełniono na świecie więcej zbrodni niż w imię czegokolwiek innego, wyjąwszy może władzę! To najbardziej podstępne, okrutne i zaborcze uczucie, jakie może dotknąć człowieka, wyzwala bowiem inne: zawiść, zazdrość i gniew. Wszystko, co w nim dobre dotyczy tylko jednej osoby. Pomyśl zatem, synu, nim nazwiesz znów dobrym owo coś, nie będące niczym innym jak kaleką, wynaturzoną, przepoczwarzoną przyjaźnią, która zaiste jest wzniosła i piękna. Mówię ci z całą mocą, że bez miłości świat byłby szczęśliwszy, pod warunkiem, że pozostałaby na nim przyjaźń.
Feliks W. Kres, Król bezmiarów





   Od tego czasu Ivan stał się bardzo częstym gościem w naszym mieszkaniu. Nie było tak, jakby z dnia na dzień stał się naszym dobrym przyjacielem, ale tak już jest - czasami, mimo że ludzie bardzo dobrze się ze sobą dogadują i mają do siebie szacunek, wolą trzymać się na dystans… choć przez jakiś czas.
   -Gdzie idziesz? - zapytał mnie Ivan. Ledwo wpadł do nas do domu, by usiąść, zrobić sobie herbatę i coś poczytać, a ja już się zbierałem do wyjścia.
   -Do kościoła - odpowiedziałem, wkładając kurtkę. - Przecież jest niedziela, wypadałoby się wybrać, nie? Chcesz iść ze mną?
   -Ja… - pokręcił głową. - Jestem prawosławny.
   -A tam, raz możesz pójść ze mną na mszę, chyba od tego nie spłoniesz w piekle? - przewróciłem oczami. - Dopijaj herbatę i chodź, bo się spóźnimy.
Chłopak nie oponował i wkrótce siedzieliśmy razem w kościele razem z tradycyjnym zastępem moherów. Ale - co mnie zdziwiło - było także dużo innych osób, których nie znałem; wyglądało na to, że niektórzy przypomnieli sobie o tym, że jednak miło od czasu do czasu przyjść i się wynudzić.
Śpiewaliśmy dużo psalmów i chyba wtedy zauważyłem, że Ivan wcale nie ma najgorszego głosu; patrzyłem na niego przez chwilę, a on jakby wyczuł moje spojrzenie - przekręcił głowę i spojrzał mi prosto w oczy, uśmiechając się. Jego tęczówki miały podobny kolor, co Matthewa - no, były po prostu ładne. Ale jednak z jakiegoś powodu uznałem, że są… inne, niż Matta. Bardziej czułem, niż widziałem różnicę; Ivan był niemal idealnym przeciwieństwem Matthewa - Matt sprawiał wrażenie silnego, a był słaby; Ivan udawał niepozornego, ale wiedziałem, że taki nie jest.
   Bardzo dziwne uczucie.
   W kościele było chłodno - większość ludzi miała na rękach rękawiczki. Większość, ale nie Ivan.
   Odmrozi sobie palce, pomyślałem. Zdjąłem moje rękawiczki i podałem mu; on tylko na nie spojrzał i pokręcił przecząco głową z uśmiechem, jakby chciał mi powiedzieć, że i tak jakoś sobie poradzi. Trochę mnie to zirytowało - przecież już zacząłem się nim de facto opiekować! A jeśli zacząłem coś robić, miałem zamiar doprowadzić to do końca.
   Złapałem jego dłoń. Była zimna jak lód… jak śnieg. Miałem wrażenie, że wysysa całe ciepło z mojego ciała.
   Ivan spojrzał na mnie zaskoczonym wzrokiem, ale nie wyrywał ręki. Uśmiechnął się tylko lekko i z powrotem zwrócił twarz w stronę ołtarza.
   Uścisnął lekko moją dłoń, ale teraz nie wiedziałem, co chciałby mi powiedzieć. Może “Dziękuję”?
   Msza wkrótce się skończyła, ruszyliśmy do domu.
   W sumie to dziwne - nigdy nie myślałem o tym mieszkaniu jako o domu, ale to się zaczęło nagle zmieniać i sam już w sumie nie wiedziałem, kiedy i dlaczego się przestawiłem na to właśnie słowo. Może to miało związek z tym, że teraz miałem tam po co wracać? Że nareszcie nie było tak, że włóczyłem się po ulicach bez celu, tylko dlatego, żeby opóźnić przyjście do mieszkania?
Szliśmy w ciszy - słychać było tylko odgłos naszych kroków odbijający się od bruku i budynków; od czasu do czasu przejeżdżało jakieś auto albo mijał nas jakiś człowiek… Ale oprócz tego byliśmy całkiem sami. I, co najdziwniejsze, wcale się go nie bałem… Nie, to zabrzmiało głupio.
   Chodzi mi o to, że myślałem, że utrzymujemy dystansA teraz czułem się co najmniej dziwnie, i w dodatku czułem, że ufam Ivanowi, a to już samo w sobie było niezwykłe.
   No bo… Spójrzmy racjonalnie: Ivan był wielki, trochę wyższy ode mnie, ale zdecydowanie lepiej zbudowany; sprzedawał narkotyki Matthewowi, a ja mimo to nie potrafiłem mu nie ufać. Z jakiegoś powodu czułem, że mogę mu zaufać, że on mnie zdradzi, jak wszyscy.
   Jak rodzina, jak Matthew.
   Kim jest dla mnie Matthew?, przemknęło mi nagle przez myśl. Nie miałem zielonego pojęcia jak odpowiedzieć na to pytanie, ale zanim zdążyłem całkowicie pogrążyć się w myślach, odezwał się do mnie Ivan.
   -Gilbert…
   -Tak?
   Ivan zamilkł na chwilę; zaczęło robić się już powoli ciemno - w końcu była już późna jesień. Światło latarni oświetlało tylko niewielkie kawałki chodnika, koncentrując się bardziej na drogach, przez co nie widziałem dobrze jego twarzy, ale mogłem przysiąc, że wpatruje się w niebo. Spojrzałem mniej więcej w tym samym kierunku i zobaczyłem gwiazdy; rzadko je widywałem - w końcu nieczęsto była pogoda, żeby je dostrzec, a z resztą nigdy jakoś nie miałem czasu, by obserwować coś odległego o tysiące kilometrów, co w żaden sposób nie mogło mi pomóc w życiu, i nigdy nie rozumiałem tych, którzy lubili to robić.
   -Piękne, prawda? - uśmiechnął się do mnie chłopak. To było dziwne, że potrafił się tak uśmiechać - jednocześnie smutno i wesoło. Miał za sobą sporo przykrych doświadczeń, tak jak i ja, ale nie rozpaczał nad swoim losem jak Matthew.
   -Nie znam się na tym - odpowiedziałem, wzruszając ramionami. - Według mnie zdecydowanie ładniejsze jest niebo w dzień. Niewiele ludzi tak myśli, co? - zaśmiałem się, ale Ivan nie zawtórował mi; słuchał uważnie. - Większość woli zachwycać się gwiazdami, które są tak strasznie daleko, ale nie mają czasu spojrzeć na coś, co jest zdecydowanie bliżej. Ironiczne, nie?
   -Tak - kiwnął głową Ivan. - Chyba masz rację. I, Gilbert…
   -Mmm? - mruknąłem.
   Ivan powoli, z wahaniem, wyciągnął swoją rękę, a potem złączył swoje palce z moimi. Drgnąłem, zaskoczony; ale jego dłonie nie były już zimne - jakby oddawały całe ciepło, które mu dałem.
   To było dziwne - szedłem trzymając się za rękę z chłopakiem mniej więcej w moim wieku, ale wcale mi to nie przeszkadzało, ba! - zaryzykowałbym stwierdzenie, że było to… przyjemne.
   Pamiętałem to uczucie - dawno, dawno temu, czyli rok temu, czułem dokładnie to samo.
   Rok temu poznałem ją… Ale nie chciałem o tym teraz rozmyślać: chciałem zepchnąć to gdzieś do podświadomości, gdzie nie będzie mogło to wypełznąć, by mnie dręczyć nawet, gdy jestem całkowicie przytomny - wystarczy mi to, ze jestem dręczony prze koszmary. Chyba nie zrobiłem aż tyle złego, bym nie mógł zapominać, prawda?
   Prawda?
   Dotarliśmy pod mój blok - tutaj musieliśmy się rozdzielić; on musiał pójść do siebie, do domu, do którego wcale nie chciał wracać, a ja do Matthewa, by się nim opiekować, bo jeszcze nie doszedł całkiem do siebie.
   Chłopak niechętnie puścił moją dłoń.
   -Chyba… musisz iść - powiedziałem. Ivan pokiwał głową ze smutnym uśmiechem.
   -Na to wygląda. I jeszcze jedno.
   Ujął moją twarz w swoje dłonie; stanąłem jak sparaliżowany. Tego się nie spodziewałem.
   -Uważaj na siebie - mruknął swoim niskim głosem, a potem zawahał się lekko, po czym delikatnie musnął swoimi wargami moje czoło.
   Jak błogosławieństwo, pomyślałem, gdy wbiegałem po schodach do domu.
   W głowie panował mi zupełny mętlik.



***



   Matthew musiał się już czuć całkiem nieźle, bo buszował w lodówce i pożerał wszystko, co wpadało mu w ręce.
   -Ej, zostaw coś dla mnie, co? - warknąłem. Chłopak odwrócił się do mnie z wrednym uśmieszkiem, ale nic nie powiedział.
   Westchnąłem ciężko i wygrzebałem coś do jedzenia; padłem na krzesło obok Matthewa i spokojnie zaczęliśmy jeść kolację.
   -I co? - zapytałem całkiem bezwiednie.
   -Z czym?
   -No… Z Francisem. Masz zamiar coś z tym zrobić, czy coś?
   Matthew zesztywniał, wbijając wzrok w talerz. Odsunął g od siebie, jakby nagle stracił apetyt.
   -Nie.
   -Nie? - zdziwiłem się. To było zupełnie nielogiczne. - Przecież dlatego ćpasz, prawda? Więc czemu nie chcesz nic z tym zrobić?
   -To nie ma nic wspólnego z ćpaniem! - popatrzył na mnie ze złością; kompletnie nie mogłem zrozumieć, dlaczego tak się wkurzył.
   -Ej, uspokój się! - przewróciłem oczami. - Przecież chcę ci tylko pomóc!
   -To nie twoja sprawa.
   -Myśl, co chcesz, ale to jest moja sprawa! - prawie krzyknąłem, co zaskoczyło mnie nie mniej, niż jego. I czemu w ogóle to mu mówiłem? - Ćpasz! Rozwalasz sobie życie! A że teraz mieszkasz u mnie, to jest moja sprawa, do cholery! Wkurwia mnie, że potrafisz tylko narzekać, a nic nie chcesz zrobić! Niech do ciebie dotrze wreszcie, że inni też mają problemy, dużo gorsze od twojej urażonej dumy.
   Matthew najeżył się; niemal czułem, jak narasta w nim złość.
   -Mam problemy i się nimi przejmuję! To takie dziwne?! - wrzasnął i poderwał się z krzesła. Ja także wstałem.
   -Więc niech do ciebie w końcu dotrze, że nie jesteś jedyny, a inni jakoś próbują sobie radzić, a ty tylko uciekasz! UCIEKASZ, a nic nie chcesz zmienić! Kochasz się w facecie - spoko! Twojego brata za to wywalono z domu - spoko! Ale nikogo to nie interesuje, więc przestań jęczeć i zrób cokolwiek!
   -Odpierdol się od moich problemów, jasne?! - wrzasnął Matthew; podszedł do mnie, a jego twarz wykrzywiona była w złości. - Nie potrzebuję twojej litości!
   -To czemu cały czas mi pierdolisz o jednym i tym samym?! NIE OBCHODZI MNIE TO! - darłem się. Coś bolało mnie w środku, ale nie zwracałem na to uwagi; wściekłość pochłonęła mnie bez reszty, usypiając zdrowy rozsądek, zostawiając tylko ból, który musiałem wyrzucić z siebie. - INNI MAJĄ GORZEJ!
   -NA PRZYKŁAD?! - krzyknął chłopak; myślałem, że mnie uderzy.
   -NA PRZYKŁAD JA! - nie wytrzymywałem, musiałem to wyrzucić, musiałem. - OJCIEC ZABIŁ MI MATKĘ! MOJA DZIEWCZYNA SIĘ ZABIŁA! I PRÓBUJĘ ŻYĆ NORMALNIE, ALE NIE MOGĘ, BO WSZYSCY LUDZIE TO IDIOCI, KTÓRYCH NIC NIE OBCHODZI DRUGI CZŁOWIEK!
   Złość nagle uciekła ze mnie jak powietrze z przebitego balona; nie miałem siły już na nic. Wszystko ze mnie wyparowało, został tylko żal - żal, że wszystko jest tak, jak jest.
   -Wszyscy… - powiedziałem jeszcze łamiącym się głosem i nagle zauważyłem, że po moich policzkach płynął łzy; gorące, upokarzające. Ale miałem już gdzieś, czy patrzy na mnie Matthew, czy nie - chciałem tylko skulić się w kłębek i płakać.
   -Gilbert… - mruknął cicho chłopak; jego oczy były wielkie, zdziwione; wydawał się kompletnie zbity z tropu. - Przepraszam… Ja… nie wiedziałem…
   -Jasne, że nie wiedziałeś. Jak mogłeś wiedzieć - przecież nie pytałeś. Nie obchodzi cię to. Nikogo to nie obchodzi - otarłem łzy rękawem. - Przepraszam… Nie powinienem się tak rozklejać, no i nie powinienem wrzeszczeć…
   Matthew milczał - chyba był zawstydzony sobą i swoim zachowaniem. Naprawdę był dużo bardziej delikatny, niż udawał - chyba nie chciał mnie zranić. Nie chciał robić przykrości.
   Zapadła niezręczna cisza; nie miałem zielonego pojęcia, co mam zrobić - na szczęście od palnięcia czegoś głupiego powstrzymał mnie Matthew.
   -Pogadam z nim - powiedział tylko.
   -Co?
   -Pogadam z Francisem. Może się ułoży… jakoś.
  -Acha.
   Chłopak popatrzył na mnie smutno zza szkieł okularów.
   -Ej, Gilbert - zaczął. - Chcesz wiedzieć, dlaczego wcześniej nie chciałem z nim gadać?
   -Ech… Jeśli chcesz mi powiedzieć, to wal śmiało.
   -Chyba myślałem, że lepiej by było, gdybym żył marzeniami.
   Uniosłem jedną brew.
   -Chyba nie bardzo rozumiem…?
   -Chodzi mi o to, że teraz mogę sobie spokojnie marzyć, planować; nie muszę nic robić, zmierzać się z rzeczywistością, cierpieć. A gdybym normalnie spróbował się z nim umówić, to musiałbym się liczyć z tym, że po prostu może mnie spławić i będę zraniony… Rozumiesz?
   Popatrzyłem na niego - mówił szczerze ,i… Tak, rozumiałem go.
   Nawet bardzo.
   -Tak.
   -I rzucę ćpanie. Serio, postaram się.
  Pokiwałem głową.
   -Fajnie.
   Starałem się cieszyć, czy chociaż wydobyć z siebie jakieś pozytywne emocje, ale nie potrafiłem - dziś zdarzyło się po prostu za dużo.
   -Pójdę już spać, okej? - rzuciłem tylko, ale nie miałem zamiaru słuchać odpowiedzi.
   Zamknąłem się w sypialni na klucz i dopiero wtedy rozryczałem się na serio.



   Czasem tak po ludzku
   współczujesz nam - Boże
   bo nawet Ty nie zawsze
   pomóc nam już możesz



   Nie żebyś boskość
   czy moc swoją tracił
   lecz zbyt jasno widzisz
   że my wciąż mali tacy



   Chowasz więc nasze sprawy
   do bocznej kieszeni
   i czasem zapominasz
   że my tu na Ziemi



   Samotni jak gwiazdy
   które w ruch puściłeś
  lub jak kruche gałęzie
   którym wiatr skradł siłę…



Stare Dobre Małżeństwo, Samotni jak gwiazdy


___
Dziękuję za komentarze ^^ Trudno się pisze to opowiadanie, ale myśl, że ktoś to czyta, dodaje mi sił :) Pozdrawiam!



2 komentarze:

  1. Wreszcie wiadomo co sie stało Gilbertowi. Jejku aż mi się smutno zrobiło :<

    OdpowiedzUsuń
  2. Najpierw obejrzałam "Wilcze dzieci", tarza przeczytałam to i... ryczę xD Ryczę, jak jakiś bachor >.< Jak mi się smutno zrobiło przez Gilberta :'( Ale ten romansik z Ivanem, no, no :P Czekam na kolejny rozdzialik :D

    OdpowiedzUsuń