poniedziałek, 11 maja 2015

Za daleko, za blisko... Rozdział III: Gilbert - Wspomnienia

Cały ten kosz, cały kram –
to wszystko moje, co mam.
Mój bagaż na moją dal.
Ciężko nieść – rzucić żal.
Andrzej Poniedzielski, Ciężko nieść – rzucić żal





   Jak… Jak on mógł…
   W mojej głowie był totalny chaos - zupełnie nie wiedziałem, gdzie mam się podziać; ręce trzęsły mi się ze zdenerwowania, gdy otwierałem kolejne piwo.
   Dziś nie miałem zamiaru nigdzie się ruszać; nie byłem w stanie. I wszystko to przez tę parę słów, które powiedział do mnie Matthew!
   Gil, wiesz, to tylko tak jeden raz…
   To zdanie odbijało się w mojej głowie echem, ciągle, bez przerwy; myślałem, że zwariuję. Ten - niby przypadkowy - zbitek słów użyty przez Matthewa odblokował coś w moim umyśle - coś w pamięci, co za wszelką cenę chciałem zapomnieć. To coś było zbyt bolesne, zbyt… trwałe.
   Wziąłem jeszcze jeden łyk piwa; było gorzkie, orzeźwiające, i, co najlepsze, przytłumiało moje zmysły, pozwalało mi zatopić się w słodkiej nieświadomości… Ale za wolno.
   Ciekawe, czy mam tu jakąś wódę, pomyślałem. Tak, to by mi się teraz przydało; nie piwo, a coś mocniejszego, co pozwoli mi odlecieć… Nie pamiętać.
   Wstałem chwiejnie i podszedłem do lodówki - na moje szczęście, jakaś butelka jeszcze tam była. Dobrze, że pomyślałem, by dać ją do lodówki, chociaż w sumie ciepłą też bym wypił… Teraz było mi już wszystko jedno.
   Usiadłem przy stole i bez ceregieli wypiłem duszkiem mniej więcej jedną czwartą butelki.
   Ciepło rozlało się po moim ciele, a ja odpłynąłem.



***



   Leżeliśmy razem na łóżku, zmęczeni miłością. W tle grało radio; pewnie znowu ustawiła je na swoją ulubioną stację - zawsze to robiła, nieważne gdzie po prostu nie mogła znieść, gdy słyszała cokolwiek innego.
   Zapaliła i z pytaniem wymalowanym na twarzy podała mi paczkę fajek. Pokręciłem przecząco głową.
   -Nie mam zamiaru się truć.
   Zrobiła dziwny ruch - tak jakby chciała wzruszyć ramionami, ale w ostatniej chwili zmieniła zdanie.
   -Na coś trzeba umrzeć, nie?
   Była piękna i zupełnie nie wstydziła się swojej nagości, jakby miała to gdzieś. Jakby miała gdzieś cały świat.
   -Nie chcę, żebyś umierała - powiedziałem tylko, a ona uśmiechnęła się do mnie uroczo.
   -Ty to potrafisz walnąć coś zawstydzającego…
   Wypuściła chmurę dymu ustami, a ja patrzyłem się, jak szara chmurka zwija się w fantastyczne kształty.
   Byliśmy tacy szczęśliwi, zanim nauczyła się latać.



***



   Głowa bolała mnie niemiłosiernie; chyba jednak trochę przesadziłem. Było ciemno - noc? Wieczór? Byłem ciekaw, ile spałem.
   Spojrzałem na zegar; była już trzecia w nocy. Pewnie Matthew był już w domu…
   ...albo nie.
   Miałem wrażenie, że nogi się zaraz pode mną załamią, ale mimo to zdołałem jakoś obejść cały dom - i, oczywiście, nie było nawet śladu tego idioty.
   -Do jasnej cholery… Jak z małym dzieckiem - warknąłem, sam nie wiem, do kogo.
   Faktem było jednak, że Matthewa nie było w domu. I co niby miałem zrobić?! Pewnie mnie olał i zćpał się się gdzieś, a teraz leży gdzieś na ulicy i marznie. No cóż, odmrozi sobie tyłek, to nauczy się, że powinien był doczołgać się jakoś do tego mieszkania na noc.
   Walnąłem się na łóżko - oczywiście niepościelone, bo Matthew widać wciąż nie opanował tajemnej sztuki sprzątania czegokolwiek. Ale to też miałem gdzieś; zależało mi teraz tylko na tym, żeby zasnąć - mocnym snem dobrze zaprawionym wódą. Czułem, że alkohol dalej krąży mi w żyłach.
   To dobrze. Przynajmniej nie będę miał snów.
   Sny są najgorsze, zawsze. Nieważne, jak bardzo człowiek stara się zapomnieć o wszystkich złych, nieprzyjemnych rzeczach, to w snach to zawsze powraca; nienawidzę śnić.
   Nienawidzę śnić, bo to oznacza powrót do rzeczy, które mogły być inne, ale nie były.
   Nienawidzę śnić, ale i tak muszę cierpieć.



***



   Krzyki - bardzo głośne, przeszywające. Mój brat piszczał ze strachu w swoim łóżku, i jestem pewien, że dokładnie to samo robiłem.
   Niski wrzask ojca, mocny, jak u rozwścieczonego zwierzęcia, oraz drugi, przerażony, wysoki - to mama…
   Słyszałem, jak mama płacze, a potem uderzenie czymś ciężkim; wycie, wycie, WYCIE.
   Czułem w sobie strach… strach i taką nienawiść, jak nigdy w życiu - dlaczego ten facet bił moją mamę?! Dlaczego?!
   Ale nie mogłem nic zrobić; gdybym tylko spróbował cokolwiek zrobić, ten facet mógłby także mi coś zrobić… Mógłby zrobić coś Ludwigowi, a na to nie mogłem pozwolić - mama powiedziała, żebym go za wszelką cenę chronił, więc musiałem to robić.
   Nawet jeśli ona przez to cierpiała…
   Czułem się jak śmieć, jak bezużyteczny, mały gówniarz; tak nazywał mnie ten facet, i najgorsze było to, że miał rację.
   Wyrodne dziecko. Najstarszy syn, który miał być jego pierwszym dzieckiem, urodził się z wściekle czerwonymi oczami i białymi włosami; dziwadło. To nie taki miałem być.
   Facet stwierdził, że to wszystko wina mamy… i nienawidził ją.
   Przecież powinien nienawidzić mnie! Dlaczego to na niej się wyżywa, a nie na mnie?!
   Byłem pewien, że zdołałbym wytrzymać to wszystko. Wszystko, tylko nie to, co działo się teraz.
   Łkanie mamy stało się bardziej ciche. Chyba zostawił ją w spokoju… Tak, drzwi skrzypnęły; wyszedł. Chrzęst klucza… nareszcie chwila spokoju.
   Nie pobiegłem do mamy. Zakazała mi już wcześniej - musiałem uspokoić Ludwiga, a potem iść spać. Tak prosiła.
   Jestem bezużytecznym idiotą, ale to nawet ja potrafię zrobić.



***



   Po mojej twarzy spływały łzy, i było mi już wszystko jedno; nie obchodziło mnie to, czy Matthew tu jest i śmieje się z tego, jaki jestem żałosny - wyłem jak zranione zwierzę.
   Uspokój się! Debilu, ogarnij się! Co, jesteś aż tak słaby?! Rozczarowujesz mnie, idioto!
   Z trudem przełknąłem łzy spływające mi do ust - były słone i zadziwiająco ciepłe.
   Tak… Pamiętam, co mi mówiłaś.
   Słońce wstawało - musiało być już dość późno. Normalnie zacząłbym się ubierać, by wyjść na uczelnię… Ale teraz nie mogłem. Drugi dzień z rzędu mnie nie będzie, ale to nic, nie będą tam za mną tęsknić, i całe szczęście.
   Matthewa dalej nie było.
   Zjadłem swoje śniadanie, złożone z jakichś resztek z lodówki - przydało by się pójść do sklepu i coś kupić - i zostawiłem co nieco dla blondyna. To już powoli wchodziło mi w nawyk - zostawiałem dla niego co nieco, bo z mojego doświadczenia wynikało, że nie bardzo radził sobie z gotowaniem na szybko. W dziwny sposób było to trochę... kojące. Jakbym faktycznie był dla kogoś potrzebny.
   Po szybkim prysznicu wziąłem kasę i wybrałem się do supermarketu - jeśli faktycznie już dziś nie pójdę do szkoły, to przynajmniej mogę się zaopatrzyć w jedzenie na parę tygodni.
   Głupio mi to przyznać, ale martwiłem się trochę o Matthewa - bądź co bądź, zwykle, prędzej czy później, wracał do domu, jednak godziny mijały, a jego wciąż nie było.
   Minęła dwunasta, trzynasta, piętnasta…
   Już dawno wróciłem do mieszkania, a jego dalej ani widu, ani słychu.
idiota, skwitowałem krótko. Musiał już wrócić do swoich starych… To musi być miłe, mieć dokąd wrócić.
   A ten idiota w ogóle tego nie doceniał.
   Ale tak zawsze jest - dopóki czegoś nie utracimy, nie doceniamy tego. Nie zrozumcie mnie źle - wcale nie chciałem, żeby mu było gorzej w życiu czy coś - jednak byłem strasznie… Sfrustrowany. To słowo w pełni oddaje, co czułem.
   Gdzie on jest?, westchnąłem ciężko. Nie było rady - musiałem wziąć dupę w troki i pójść go szukać; mogłem już chodzić normalnie, więc nie powinno to stanowić problemu.
   Wyszedłem z domu i skierowałem się w stronę miasta, gdzie przypuszczalnie mógł się znajdować Matthew. Szybko zadbane, schludne domy ustąpiły miejsca obdrapanym budynkom popisanych farbą w spray’u. Tak, to był właśnie ten zakątek - pełen śmieci, bezdomnych, prostytutek… i podejrzanych barów.
   Jeśli Matthew gdziekolwiek wybrał się, by ćpać, to tutaj.
   Jakoś nigdy nie zagłębiałem się w te sprawy - nigdy nie przyszło mi do głowy samemu ładować sobie do żył - ale właściwie przez całe dzieciństwo mieszkałem w tej okolicy. Chociaż nie było tak źle, bo będąc dzieckiem nie zwracałem uwagi na takie drobne niedogodności jak wszechobecne śmieci.
   Wlazłem do pierwszego lepszego baru - nie wyglądał zachęcająco, jak wszystko tutaj: neon nie działał już od dawna, a drzwi wyglądały, jakby trzymały się w zawiasach tylko na słowo honoru. W środku nie było lepiej - nawet zapach tanich perfum nie mógł ukryć nieprzyjemnego odoru moczu i piwa nie pierwszej świeżości. Zmarszczyłem nos i podszedłem do lady, za którą siedziała brzydka, nieumiejętnie pomalowana blondynka.
   -Dobry. Czy był tutaj blondyn w okularach, Matthew? - zapytałem. Nawet na mnie spojrzała.
   -Było tu dużo ludzi - wzruszyła ramionami. - Ale wiesz… Pewnie odświeżyła by mi się pamięć, gdybym coś wypiła. Wiesz, stres, niewyspanie, te sprawy…
   Chciała mnie naciągnąć, to było pewne. Może w innych okolicznościach zgodziłbym się z litości, żeby pozwolić jej ze mną wypić, ale teraz zdecydowanie nie byłem w nastroju na takie gadki.
   -Słuchaj - warknąłem, podnosząc głos. - Jeśli ZARAZ nie powiesz mi, czy był tu ktoś taki, to pożałujesz!
   Spojrzała na mnie szarymi, przestraszonymi oczami; co jak co, ale zastraszać ludzi to ja umiałem.    Była to jedna z niewielu przydatnych umiejętności, jakich się nauczyłem w domu.
   -Wyszedł tylnymi drzwiami, i więcej, go nie widziałam, słowo! - pisnęła wysokim głosem, wskazując dłonią drzwi w ścianie, których przedtem w ogóle nie zauważyłem, tak dobrze zlewały się z obdartą tapetą.
   Nie zwlekając przeszedłem przez rzeczone drzwi na ciasną przestrzeń, którą z trudem można było nazwać podwórkiem - była to po prostu przestrzeń między dwoma budynkami, akurat taka, by zmieściły się trzy osoby i mogły oddychać.
   Trzy, w tym jedna o blond włosach, w przekrzywionych okularach, o imieniu Matthew.
   Oraz jeden facet… nie, raczej chłopak - który zdecydowanie wyglądał podejrzanie. Może dlatego, że właśnie wręczał Matthewowi naładowaną strzykawkę.
   Wytrąciłem mu strzykawkę z ręki, a potem uderzyłem go z całej siły pięścią w twarz. Zatoczył się do tyłu i upadłby, gdyby nie oparł się o obdartą ścianę.
   We mnie eksplodowała złość: to ten skurwysyn sprzedawał Matthewowi to, czym ten się truł.
   -Gdyby nie byłoby ludzi takich jak ty, byłoby dużo lepiej! - wrzasnąłem, nie wiedziałem nawet, dlaczego, ale nie mogłem tego powstrzymać; musiałem wszystko wywalić z siebie, bo inaczej mogło się stać coś strasznego. - Wciskasz prochy ludziom, by ciągnąć z tego kasę dla siebie - trujesz ich za pieniądze! Dlaczego?!
   Spojrzał na mnie jak na idiotę. Nie dziwiłem mu się - włażę tu bez żadnego uprzedzenia, zabieram strzykawkę i jeszcze wrzeszczę jakieś głupoty. Byłem pewien, że mi przywali, ale zamiast tego zwiesił głowę.
   -Dlaczego? - powiedział głucho; jego głos był przyjemniejszy, niż się spodziewałem. - Wiesz… powiem ci - podniósł głowę; na jego twarzy pojawił się zacięty wyraz. - Muszę utrzymywać dwie siostry - jedna jest dziwką, druga jest zbyt mała, by mogła pomóc - a i tak ledwo nam starcza na jedzenie, nie mówiąc już o utrzymaniu domu. Więc następnym razem, zanim zaczniesz oceniać ludzi, spróbuj ich zrozumieć.
   Spojrzałem na niego niepewnie - kompletnie nie wiedziałem, co zrobić. Tamten westchnął ciężko.
   -Ivan.
   -Co? - zapytałem.
   -Ivan. Nazywam się Ivan.
   -Ech… Jestem Gilbert. Miło mi - odpowiedziałem odruchowo, zanim zdałem sobie sprawę, jak idiotycznie to musiało zabrzmieć. Ivan uśmiechnął się do mnie.
   -Ja nie mogę przyznać, że mi miło… Ale przyszedłeś chyba po tego tu, nie? - szturchnął butem Matthewa, który wyglądał, jakby… No, jakby ćpał, co nie było dla mnie zaskoczeniem - czułem, że złamie obietnicę…
   Ale to wciąż bolało.
   -Tak, przyszedłem po niego - przytaknąłem i spróbowałem podnieść blondyna z ziemi; był strasznie ciężki. -Cholera - mruknąłem. W ten sposób nie było szans, żebym go przeniósł…
   -Czekaj, pomogę ci - mruknął Ivan i podparł Matthewa z drugiej strony; razem zdołaliśmy go podnieść. Ivan musiał wziąć na siebie cały ciężar Matthewa, bo prawie go nie czułem.
   -Ech, dzięki - mruknąłem. - Mieszkam niedaleko.
   -Pomogę ci go tam zanieść, dobrze? - zapytał się jeszcze Ivan, jakby wciąż nie był pewny, czy pozwalam mu mi pomóc.
   -Jasne - uśmiechnąłem się do niego z wdzięcznością. Na jego twarzy pojawił się cień uśmiechu.
   -Wiesz, musisz być dobrym przyjacielem - powiedział nagle, gdy ciągnęliśmy Matthewa po ulicy.
   -Czemu?
  -Przyszedłeś po niego, no i dałeś mi w twarz, jak dawałem mu herę - zwiesił głowę Ivan. Było mi go nawet żal. - Też chciałbym mieć takiego kumpla.
   -Możesz zostać moim przyjacielem , jeśli chcesz - wzruszyłbym ramionami, ale Matthew opierający się na moich rękach krępował mi ruchy. Ivan popatrzył się na mnie z uśmiechem.
   -Miło mi to słyszeć... Gilbercie.

***


Cezarów zabijają zazwyczaj przyjaciele. Bo są wrogami.

Stanisław Jerzy Lec


___
Witam! Trochę dłuższy rozdział, jak prosiłyście - czekam na komentarze i dziękuję za poprzednie! :) Ciao! Pozdrawiam!

2 komentarze: