to
wszystko moje, co mam.
Mój
bagaż na moją dal.
Ciężko
nieść – rzucić żal.
Andrzej
Poniedzielski, Ciężko
nieść – rzucić żal
Jak…
Jak on mógł…
W
mojej głowie był totalny chaos - zupełnie nie wiedziałem, gdzie
mam się podziać; ręce trzęsły mi się ze zdenerwowania, gdy
otwierałem kolejne piwo.
Dziś
nie miałem zamiaru nigdzie się ruszać; nie byłem w stanie. I
wszystko to przez tę parę słów, które powiedział do mnie
Matthew!
Gil,
wiesz, to tylko tak jeden raz…
To
zdanie odbijało się w mojej głowie echem, ciągle, bez przerwy;
myślałem, że zwariuję. Ten - niby przypadkowy - zbitek słów
użyty przez Matthewa odblokował coś w moim umyśle - coś w
pamięci, co za wszelką cenę chciałem zapomnieć. To coś
było
zbyt bolesne, zbyt… trwałe.
Wziąłem
jeszcze jeden łyk piwa; było gorzkie, orzeźwiające, i, co
najlepsze, przytłumiało moje zmysły, pozwalało mi zatopić się w
słodkiej nieświadomości… Ale za wolno.
Ciekawe,
czy mam tu jakąś wódę,
pomyślałem.
Tak, to by mi się teraz przydało; nie piwo, a coś mocniejszego, co
pozwoli mi odlecieć… Nie pamiętać.
Wstałem
chwiejnie i podszedłem do lodówki - na moje szczęście, jakaś
butelka jeszcze tam była. Dobrze, że pomyślałem, by dać ją do
lodówki, chociaż w sumie ciepłą też bym wypił… Teraz było mi
już wszystko jedno.
Usiadłem
przy stole i bez ceregieli wypiłem duszkiem mniej więcej jedną
czwartą butelki.
Ciepło
rozlało się po moim ciele, a ja odpłynąłem.
***
Leżeliśmy
razem na łóżku, zmęczeni miłością. W tle grało radio; pewnie
znowu ustawiła je na swoją ulubioną stację - zawsze to robiła,
nieważne gdzie po prostu nie mogła znieść, gdy słyszała
cokolwiek innego.
Zapaliła
i z pytaniem wymalowanym na twarzy podała mi paczkę fajek.
Pokręciłem przecząco głową.
-Nie
mam zamiaru się truć.
Zrobiła
dziwny ruch - tak jakby chciała wzruszyć ramionami, ale w ostatniej
chwili zmieniła zdanie.
-Na
coś trzeba umrzeć, nie?
Była
piękna i zupełnie nie wstydziła się swojej nagości, jakby miała
to gdzieś. Jakby miała gdzieś cały świat.
-Nie
chcę, żebyś umierała - powiedziałem tylko, a ona uśmiechnęła
się do mnie uroczo.
-Ty
to potrafisz walnąć coś zawstydzającego…
Wypuściła
chmurę dymu ustami, a ja patrzyłem się, jak szara chmurka zwija
się w fantastyczne kształty.
Byliśmy
tacy szczęśliwi, zanim nauczyła się latać.
***
Głowa
bolała mnie niemiłosiernie; chyba jednak trochę przesadziłem.
Było ciemno - noc? Wieczór? Byłem ciekaw, ile spałem.
Spojrzałem
na zegar; była już trzecia w nocy. Pewnie Matthew był już w domu…
...albo
nie.
Miałem
wrażenie, że nogi się zaraz pode mną załamią, ale mimo to
zdołałem jakoś obejść cały dom - i, oczywiście, nie było
nawet śladu tego idioty.
-Do
jasnej cholery… Jak z małym dzieckiem - warknąłem, sam nie wiem,
do kogo.
Faktem
było jednak, że Matthewa nie było w domu. I co niby miałem
zrobić?! Pewnie mnie olał i zćpał się się gdzieś, a teraz leży
gdzieś na ulicy i marznie. No cóż, odmrozi sobie tyłek, to nauczy
się, że powinien był doczołgać się jakoś do tego mieszkania na
noc.
Walnąłem
się na łóżko - oczywiście niepościelone, bo Matthew widać
wciąż nie opanował tajemnej sztuki sprzątania czegokolwiek. Ale
to też miałem gdzieś; zależało mi teraz tylko na tym, żeby
zasnąć - mocnym snem dobrze zaprawionym wódą. Czułem, że
alkohol dalej krąży mi w żyłach.
To
dobrze. Przynajmniej nie będę miał snów.
Sny
są najgorsze, zawsze. Nieważne, jak bardzo człowiek stara się
zapomnieć o wszystkich złych, nieprzyjemnych rzeczach, to w snach
to zawsze powraca; nienawidzę śnić.
Nienawidzę
śnić, bo to oznacza powrót do rzeczy, które mogły być inne, ale
nie
były.
Nienawidzę
śnić, ale i tak muszę cierpieć.
***
Krzyki
- bardzo głośne, przeszywające. Mój brat piszczał ze strachu w
swoim łóżku, i jestem pewien, że dokładnie to samo robiłem.
Niski
wrzask ojca, mocny, jak u rozwścieczonego zwierzęcia, oraz drugi,
przerażony, wysoki - to mama…
Słyszałem,
jak mama płacze, a potem uderzenie czymś ciężkim; wycie, wycie,
WYCIE.
Czułem
w sobie strach… strach i taką nienawiść, jak nigdy w życiu -
dlaczego ten facet bił moją mamę?! Dlaczego?!
Ale
nie mogłem nic zrobić; gdybym tylko spróbował cokolwiek zrobić,
ten facet mógłby także mi coś zrobić… Mógłby zrobić coś
Ludwigowi, a na to nie mogłem pozwolić - mama powiedziała, żebym
go za wszelką cenę chronił, więc musiałem to robić.
Nawet
jeśli ona przez to cierpiała…
Czułem
się jak śmieć, jak bezużyteczny, mały gówniarz; tak nazywał
mnie ten facet, i najgorsze było to, że miał rację.
Wyrodne
dziecko. Najstarszy syn, który miał być jego pierwszym dzieckiem,
urodził się z wściekle czerwonymi oczami i białymi włosami;
dziwadło. To nie taki miałem być.
Facet
stwierdził, że to wszystko wina mamy… i nienawidził ją.
Przecież
powinien nienawidzić mnie!
Dlaczego
to na niej się wyżywa, a nie na mnie?!
Byłem
pewien, że zdołałbym wytrzymać to wszystko. Wszystko, tylko nie
to, co działo się teraz.
Łkanie
mamy stało się bardziej ciche. Chyba zostawił ją w spokoju…
Tak, drzwi skrzypnęły; wyszedł. Chrzęst klucza… nareszcie
chwila spokoju.
Nie
pobiegłem do mamy. Zakazała mi już wcześniej - musiałem uspokoić
Ludwiga, a potem iść spać. Tak prosiła.
Jestem
bezużytecznym idiotą, ale to nawet ja potrafię zrobić.
***
Po
mojej twarzy spływały łzy, i było mi już wszystko jedno; nie
obchodziło mnie to, czy Matthew tu jest i śmieje się z tego, jaki
jestem żałosny - wyłem jak zranione zwierzę.
Uspokój
się! Debilu, ogarnij się! Co, jesteś aż tak słaby?!
Rozczarowujesz mnie, idioto!
Z
trudem przełknąłem łzy spływające mi do ust - były słone i
zadziwiająco ciepłe.
Tak…
Pamiętam, co mi mówiłaś.
Słońce
wstawało - musiało być już dość późno. Normalnie zacząłbym
się ubierać, by wyjść na uczelnię… Ale teraz nie mogłem.
Drugi dzień z rzędu mnie nie będzie, ale to nic, nie będą tam za
mną tęsknić, i całe szczęście.
Matthewa
dalej nie było.
Zjadłem
swoje śniadanie, złożone z jakichś resztek z lodówki - przydało
by się pójść do sklepu i coś kupić - i zostawiłem co nieco dla
blondyna. To już powoli wchodziło mi w nawyk - zostawiałem dla
niego co nieco, bo z mojego doświadczenia wynikało, że nie bardzo
radził sobie z gotowaniem na szybko. W dziwny sposób było to
trochę... kojące. Jakbym faktycznie był dla kogoś potrzebny.
Po
szybkim prysznicu wziąłem kasę i wybrałem się do supermarketu -
jeśli faktycznie już dziś nie pójdę do szkoły, to przynajmniej
mogę się zaopatrzyć w jedzenie na parę tygodni.
Głupio
mi to przyznać, ale martwiłem się trochę o Matthewa - bądź co
bądź, zwykle, prędzej czy później, wracał do domu, jednak
godziny mijały, a jego wciąż nie było.
Minęła
dwunasta, trzynasta, piętnasta…
Już
dawno wróciłem do mieszkania, a jego dalej ani widu, ani słychu.
idiota,
skwitowałem krótko. Musiał już wrócić do swoich starych… To
musi być miłe, mieć dokąd wrócić.
A
ten idiota w ogóle tego nie doceniał.
Ale
tak zawsze jest - dopóki czegoś nie utracimy, nie doceniamy tego.
Nie zrozumcie mnie źle - wcale nie chciałem, żeby mu było gorzej
w życiu czy coś - jednak byłem strasznie… Sfrustrowany. To słowo
w pełni oddaje, co czułem.
Gdzie
on jest?,
westchnąłem ciężko. Nie było rady - musiałem wziąć dupę w
troki i pójść go szukać; mogłem już chodzić normalnie, więc
nie powinno to stanowić problemu.
Wyszedłem
z domu i skierowałem się w stronę miasta, gdzie przypuszczalnie
mógł się znajdować Matthew. Szybko zadbane, schludne domy
ustąpiły miejsca obdrapanym budynkom popisanych farbą w spray’u.
Tak, to był właśnie ten zakątek - pełen śmieci, bezdomnych,
prostytutek… i podejrzanych barów.
Jeśli
Matthew gdziekolwiek wybrał się, by ćpać, to tutaj.
Jakoś
nigdy nie zagłębiałem się w te sprawy - nigdy nie przyszło mi do
głowy samemu ładować sobie do żył - ale właściwie przez całe
dzieciństwo mieszkałem w tej okolicy. Chociaż nie było tak źle,
bo będąc dzieckiem nie zwracałem uwagi na takie drobne
niedogodności jak wszechobecne śmieci.
Wlazłem
do pierwszego lepszego baru - nie wyglądał zachęcająco, jak
wszystko tutaj: neon nie działał już od dawna, a drzwi wyglądały,
jakby trzymały się w zawiasach tylko na słowo honoru. W środku
nie było lepiej - nawet zapach tanich perfum nie mógł ukryć
nieprzyjemnego odoru moczu i piwa nie pierwszej świeżości.
Zmarszczyłem nos i podszedłem do lady, za którą siedziała
brzydka, nieumiejętnie pomalowana blondynka.
-Dobry.
Czy był tutaj blondyn w okularach, Matthew? - zapytałem. Nawet na
mnie spojrzała.
-Było
tu dużo ludzi - wzruszyła ramionami. - Ale wiesz… Pewnie
odświeżyła by mi się pamięć, gdybym coś wypiła. Wiesz, stres,
niewyspanie, te sprawy…
Chciała
mnie naciągnąć, to było pewne. Może w innych okolicznościach
zgodziłbym się z litości, żeby pozwolić jej ze mną wypić, ale
teraz zdecydowanie nie byłem w nastroju na takie gadki.
-Słuchaj
- warknąłem, podnosząc głos. - Jeśli ZARAZ nie powiesz mi, czy
był tu ktoś taki, to pożałujesz!
Spojrzała
na mnie szarymi, przestraszonymi oczami; co jak co, ale zastraszać
ludzi to ja umiałem. Była to jedna z niewielu przydatnych
umiejętności, jakich się nauczyłem w domu.
-Wyszedł
tylnymi drzwiami, i więcej, go nie widziałam, słowo! - pisnęła
wysokim głosem, wskazując dłonią drzwi w ścianie, których
przedtem w ogóle nie zauważyłem, tak dobrze zlewały się z
obdartą tapetą.
Nie
zwlekając przeszedłem przez rzeczone drzwi na ciasną przestrzeń,
którą z trudem można było nazwać podwórkiem - była to po
prostu przestrzeń między dwoma budynkami, akurat taka, by zmieściły
się trzy osoby i mogły oddychać.
Trzy,
w tym jedna o blond włosach, w przekrzywionych okularach, o imieniu
Matthew.
Oraz
jeden facet… nie, raczej chłopak - który zdecydowanie wyglądał
podejrzanie. Może dlatego, że właśnie wręczał Matthewowi
naładowaną strzykawkę.
Wytrąciłem
mu strzykawkę z ręki, a potem uderzyłem go z całej siły pięścią
w twarz. Zatoczył się do tyłu i upadłby, gdyby nie oparł się o
obdartą ścianę.
We
mnie eksplodowała złość: to ten skurwysyn sprzedawał Matthewowi
to, czym ten się truł.
-Gdyby
nie byłoby ludzi takich jak ty, byłoby dużo lepiej! - wrzasnąłem,
nie wiedziałem nawet, dlaczego, ale nie mogłem tego powstrzymać;
musiałem wszystko wywalić z siebie, bo inaczej mogło się stać
coś strasznego. - Wciskasz prochy ludziom, by ciągnąć z tego kasę
dla siebie - trujesz ich za pieniądze! Dlaczego?!
Spojrzał
na mnie jak na idiotę. Nie dziwiłem mu się - włażę tu bez
żadnego uprzedzenia, zabieram strzykawkę i jeszcze wrzeszczę
jakieś głupoty. Byłem pewien, że mi przywali, ale zamiast tego
zwiesił głowę.
-Dlaczego?
- powiedział głucho; jego głos był przyjemniejszy, niż się
spodziewałem. - Wiesz… powiem ci - podniósł głowę; na jego
twarzy pojawił się zacięty wyraz. - Muszę utrzymywać dwie
siostry - jedna jest dziwką, druga jest zbyt mała, by mogła pomóc
- a i tak ledwo nam starcza na jedzenie, nie mówiąc już o
utrzymaniu domu. Więc następnym razem, zanim zaczniesz oceniać
ludzi, spróbuj ich zrozumieć.
Spojrzałem
na niego niepewnie - kompletnie nie wiedziałem, co zrobić. Tamten
westchnął ciężko.
-Ivan.
-Co?
- zapytałem.
-Ivan.
Nazywam się Ivan.
-Ech…
Jestem Gilbert. Miło mi - odpowiedziałem odruchowo, zanim zdałem
sobie sprawę, jak idiotycznie to musiało zabrzmieć. Ivan
uśmiechnął się do mnie.
-Ja
nie mogę przyznać, że mi miło… Ale przyszedłeś chyba po tego
tu, nie? - szturchnął butem Matthewa, który wyglądał, jakby…
No, jakby ćpał, co nie było dla mnie zaskoczeniem - czułem, że
złamie obietnicę…
Ale
to wciąż bolało.
-Tak,
przyszedłem po niego - przytaknąłem i spróbowałem podnieść
blondyna z ziemi; był strasznie ciężki. -Cholera - mruknąłem. W
ten sposób nie było szans, żebym go przeniósł…
-Czekaj,
pomogę ci - mruknął Ivan i podparł Matthewa z drugiej strony;
razem zdołaliśmy go podnieść. Ivan musiał wziąć na siebie cały
ciężar Matthewa, bo prawie go nie czułem.
-Ech,
dzięki - mruknąłem. - Mieszkam niedaleko.
-Pomogę
ci go tam zanieść, dobrze? - zapytał się jeszcze Ivan, jakby
wciąż nie był pewny, czy pozwalam
mu
mi
pomóc.
-Jasne
- uśmiechnąłem się do niego z wdzięcznością. Na jego twarzy
pojawił się cień uśmiechu.
-Wiesz,
musisz być dobrym przyjacielem - powiedział nagle, gdy ciągnęliśmy
Matthewa po ulicy.
-Czemu?
-Przyszedłeś
po niego, no i dałeś mi w twarz, jak dawałem mu herę - zwiesił
głowę Ivan. Było mi go nawet żal. - Też chciałbym mieć takiego
kumpla.
-Możesz
zostać moim przyjacielem , jeśli chcesz - wzruszyłbym ramionami,
ale Matthew opierający się na moich rękach krępował mi ruchy.
Ivan popatrzył się na mnie z uśmiechem.
-Miło
mi to słyszeć... Gilbercie.
***
Cezarów
zabijają zazwyczaj przyjaciele. Bo są wrogami.
Stanisław Jerzy Lec
___
Witam! Trochę dłuższy rozdział, jak prosiłyście - czekam na komentarze i dziękuję za poprzednie! :) Ciao! Pozdrawiam!
Świetne *-*
OdpowiedzUsuńSuper rozdzialik, czekam na kolejny :3
OdpowiedzUsuń