poniedziałek, 4 maja 2015

Za daleko, za blisko... Rozdział I: Gilbert - Einsamkeit

   

   And if your heart stops beating
   I'll be here wondering
   Did you get what you deserve?
   The ending of your life
   And if you get to heaven
   I'll be here waiting, babe
   Did you get what you deserve?
   The end, and if your life won't wait
   Then your heart can't take this





   Rozłożyła ręce jak skrzydła. Przez chwilę naprawdę wydawało mi się, że lata - naprawdę lata, i zaraz zniknie, zostawi mnie tutaj samego, całkiem samego… Niemal życzyłem, żeby ta chwila minęła i by ta jedyna osoba, która coś dla mnie znaczyła, spadła…
   I jest tak, jakby moje życzenie zostało wysłuchane - uśmiech znika jej z twarzy, a ona sama, wolno, jak na filmie, zaczyna spadać; włosy furkoczą wokół jej głowy, odrzucone do tyłu przez pęd powietrza, a ona krzyczy, krzyczy…
   I nagle wszystko się urywa; głośnie ŁUP odbija się echem w mojej głowie.
   Odwróciłem głowę w drugą stronę, by tego wszystkiego nie widzieć, ale jakaś magnetyczna siła przyciąga moje spojrzenie do niej… Do jej ciała…
   Jej głowy już prawie nie ma; wszystko w promieniu metra jest obryzgane krwią i jakimś dziwnym płynem…
   Upadam na kolana i rzygam, gdy uświadomię sobie, że z jej głowy wypływa mózg.



***



   -Zdrowaś Maryjo…
   -...łaskiś pełna, Pan z Tobą… - powtórzyłem po raz kolejny za księdzem. Siedziałem już tu jakiś czas - może to zabrzmi dziwnie, ale lubiłem przebywać w kościele - dalej lubię.
   Tu przynajmniej nikt nie krzyczy, nikt nic ode mnie nie chce; mogę wreszcie odpocząć od wszystkiego.
   Podniosłem wzrok i spojrzałem prosto w martwe, wyrzeźbione oczy Jezusa na krzyżu - spokojne, bez żadnych uczuć, jakby było mu już wszystko jedno. A może po prostu ja tak to widziałem?
   To, że lubiłem przebywać w kościele, nie znaczyło jeszcze, że byłem specjalnie religijny, chociaż uważam religię za przydatną - proste, moralne zasady, którymi trzeba się kierować, a nic złego nie powinno ci się stać; istny przepis na szczęście.
   Spokojnie klęczałem w ostatniej ławce; kościół był prawie pusty, tylko parę babć-moherów, które przypomniały sobie pod koniec życia, że też umrą, siedziały tuż przed ołtarzem i modliły się głośno.
   Żałosne, przemknęło mi przez głowę.
   Powtarzałem kolejne formuły mszy, jedna za drugą, aż w końcu nadszedł ten okropny moment i musiałem wyjść z kościoła i wrócić do…
   ...domu?
   Nie. Nigdy nie miałem domu, a ta nora, którą dostałem po babci, na pewno także nim nie  była, zwłaszcza że teraz mieszkał tam także Matthew.
   Boże, po co ja się zgodziłem i pomogłem mu?!
   Przyszedł do mnie tydzień temu, zmartwiony.
   -Ej… - zapytał mnie nieśmiało. - Słyszałem, że dostałeś niedawno mieszkanie…
   -No i? - warknąłem.
   -Czy mógłbyś pozwolić mi na chwilę się u ciebie zatrzymać? - podniósł na mnie wzrok swoich ciemnych oczu. Były naprawdę ładne, a tęczówki miały dziwny, fioletowy kolor - nigdy takich nie widziałem. Chociaż takie słowa mogą brzmieć dziwnie w moich ustach - w końcu ja sam mogę pochwalić się naprawdę nietypowym wyglądem; w końcu ile jest albinosów?
   Ale jego oczy były… inne - chociaż były skryte za okularami, mogłem zauważyć, że serio zależy mu na tym, by ze mną pomieszkać…
   Nie, nie chodziło mu o mieszkanie ze mną. Chodziło mu o coś innego.
   Gdybym tylko wiedział wcześniej…
   -Proszę.
   Nie mogłem mu odmówić.
   -Spoko.
   I w ten piękny sposób wpakowałem się w to pieprzone bagno.
   Matthew zdołał przekonać mnie, że chciałby się u mnie zatrzymać ze względu na mnie - a może to ja sam siebie do tego przekonałem…? W każdym razie wprowadził się do mojego mieszkania i z miejsca wywalił moje życie do góry nogami.
   Bo niby skąd miałem wiedzieć, jaki on jest naprawdę? Jest takie stare przysłowie: poznasz mnie, gdy ze mną zamieszkasz, czy jakoś tak; w jego przypadku była to święta prawda.
Słodki chłopaczek okazał się tak niesamowicie wkurzający, że miałem go dosyć już po pierwszym dniu - ale obiecałem mu, że będzie mógł się u mnie zatrzymać “na jakiś czas”, a ja zwykle dotrzymywałem obietnic, chociaż w tym przypadku byłem gotów zrobić wyjątek od reguły.
   I w dodatku palił hasz.
   To mnie wkurzało - jak można na własne życzenie uzależniać się od takiego świństwa?!
   Przynajmniej udało mi się wymóc na nim obietnicę, że nie sięgnie po nic mocniejszego.
   -Spokojna głowa - uspokajał mnie Matthew za każdym razem, gdy zaczynałem gadać na ten temat. - Nie jestem aż takim idiotą, za jakiego mnie uważasz.
   Było w jego głosie coś gorzkiego, jakby było mu przykro… Jakby uważał, że serio myślę, że jest idiotą.
   Co w sumie było prawdą.
   Zadyszałem się, włażąc na dziesiąte piętro, gdzie mieściło się mieszkanie; ciekawe, jak babcia wdrapywała się tu za każdym razem, gdy wracała ze sklepu - winda musiała zepsuć się jeszcze wcześniej, nim zdechła.
   Zostawienie mi tego mieszkania było jedyną dobrą rzeczą, którą dla mnie zrobiła. Reszta jej działań - celowo lub nie - w najlepszym razie przeszkadzała. W najgorszym…
   Stul pysk, idioto!
   Nie mogę o tym myśleć. Nie chcę o tym myśleć.
   -Matthew? Jestem w domu - mruknąłem, przekraczając próg mieszkania; wszędzie paliło się światło. Już miałem je zgasić, ale ręka drgnęła mi nerwowo, gdy tylko sięgnąłem do wyłącznika. Niech się pali.
   -Matthew? - zapytałem jeszcze raz, głośniej. Pewnie jak zawsze ten idiota chciał się ze mną bawić w kotka i myszkę; najwyraźniej nudziło mu się, jak zawsze, gdy nie musiał chodzić do szkoły, co zresztą od niedawna całkiem olewał.
   To nie tak, że byłem potworem bez serca i mu nie współczułem, ale, do jasnej cholery, mógłby po prostu ukrywać to przed rodzicami, a nie robić z tego tragedii.
   Tak, jego rodzice wywalili jego brata z domu za to, że dowiedzieli się, z kim się umawia.
   Tak, zagrozili mu, że jeśli także będzie próbował zarywać do chłopaków, jego także wywalą. A on zamiast zrobić cokolwiek sensownego, po prostu stwierdził, że na jakiś czas przeniesie się do innego domu, czyli do mnie. I w dodatku jara to swoje świństwo, które sprawia, że chce mi się rzygać, dokładnie tak, jak w mieszkaniu, w którym się wychowałem.
   -MATTHEW?! - wydarłem się. Mam gdzieś, co pomyślą sąsiedzi; chcę tylko wiedzieć, czy blondyn tu jest, czy poleciał gdzieś na jakąś dyskotekę, by udawać szczęśliwego.
   Odpowiada mi cisza, więc uznaję, że mam święty spokój; rozsznurowuję buty, wieszam kurtkę na wieszaku - aż się zachwycam, jaki jestem porządny, bo przecież zwykle nawet nie próbuję utrzymać porządku.
   Wlazłem do jasno oświetlonej kuchni, wygrzebałem coś z lodówki i przygotowałem sobie coś do żarcia; byłem wściekle głodny, bo zaraz po szkole pognałem na mszę, a teraz już się ściemniało.
   Kroiłem sobie kolejną kromkę chleba, kiedy nóż stwierdził, że nie będzie mnie słuchać i dziabnął mnie, cholera jedna.
   -Auaaa… - mruknąłem, patrząc, jak na długim rozcięciu zbierają się kropelki krwi.
Przydało by się to opatrzyć, pomyślałem i ruszyłem do łazienki - tam miałem schowaną apteczkę, a w niej najpotrzebniejsze rzeczy - bandaże, wodę utlenioną i cała resztę.
   Drzwi łazienki były otwarte; od razu schyliłem się pod zlew, by wyjąć stamtąd zestaw do pierwszej pomocy i byłem tak zajęty opatrywaniem samego siebie, że nie od razu zauważyłem, że nie jestem sam.
   W kąt wcisnął się Matthew. Gdy tylko go spostrzegłem, ten przesłał mi szeroki uśmiech, ale jego oczy były mętne, źrenice zwężone, jakby był pogrążony w głębokich rozmyślaniach, albo…
   Albo coś ćpał.
   -Ty idioto… - syknąłem. Podszedłem do niego szybko i złapałem za rękę; próbował mi się wyrwać, ale jego ciało chyba nie do końca go słuchało, bo ruchy były bezwładne, pozbawione siły. Podwinąłem rękawy jego koszuli w kratkę, i było tak, jak przypuszczałem.
   Na zgięciu ręki, tam, gdzie znajduje się żyła, widniał ślad po ukłuciu. Ale nie to było najgorsze.
   Nawet ja zdołałem poznać, że Matthew już wielokrotnie się kłuł igłą.
   -Coś ty zrobił, kretynie?! - wrzasnąłem i uderzyłem go w twarz. - Coś ty, do cholery zrobił?! Obiecałeś!
   Nigdy nie ufaj ludziom; są gotowi obiecać wszystko, ale nie mają zamiaru zrobić nic.
   Głos odbijał się echem w mojej głowie; ciało Matthewa miotało się bezwładnie, na jego twarzy nadal widniał ten okropnie radosny, upiorny uśmiech trupa.
   -Idiota! Debil!
   Uderzenie, uderzenie; głowa skacze na boki, jego ciało jest całe obojętne na ból, nie obchodzi go, co się z nim stanie, bo teraz jest w swojej pieprzonej nirwanie i ma gdzieś to, co ja mu mówiłem, to, co on mi mówił.
   Uspokoiłem się wreszcie; oddychałem nadal ciężko, ale byłem już w stanie myśleć logicznie... Chyba.
   Nie potrafiłem go unieść - przeciągnąłem go po ziemi i położyłem na łóżku, gdzie zwykle spałem ja, ale nie byłbym w stanie dociągnąć go do kanapy, gdzie naprawdę powinien spać. Tym razem pozwolę mu na to; jeśli jeszcze raz zrobi taki numer, to…
   To co? Wywalę go na zbity pysk? Może wrócić do swoich rodziców, niech im niszczy życie; ja nie mam z nim nic wspólnego, niech mnie do tego nie miesza! Mam dosyć swoich własnych problemów, nie potrzebuję jeszcze jego!
   Czemu przylazł z tym do mnie?! Niech idzie się przylizywać komuś innemu, na przykład jego ukochanemu Francisowi!
   Jego zaćpany umysł zdał sobie nareszcie sprawę z tego, że go przeniosłem; uśmiech złazi z jego twarzy, kończyny drgają lekko ze zdenerwowania.
   -Gilbert? - bełkotał niewyraźnie, ale mimo to zrozumiałem go.
   -Nie, święty mikołaj, a co? - warknąłem. Chciałbym uderzyć go jeszcze raz, ale nie mogę się teraz na to zdobyć.
   Mam za miękkie serce, cholera.
   -Czemu ludzie… są zawsze sami? - szepnął, a jego oczy błądziły gdzieś po suficie.
   -Nie wiem, o co ci chodzi - powiedziałem.
   Kłamca.



***



   Jestem sama.
   Jestem sama, a więc jestem niczym.
   Co za szczęście.
   Jestem niczym, a więc mogę być wszystkim.
Anna Świrszczyńska, Samotność

***
Dobra... To nie będzie zbyt łatwe opowiadanie. Ale nie martwcie się - mam jeszcze w planach wkrótce zacząć pisać coś lżejszego - będę pisać to równolegle z tym. A na razie... Jak się podoba?
Czekam na komentarze :) Ciao!

1 komentarz: