I'll
be here wondering
Did
you get what you deserve?
The
ending of your life
And
if you get to heaven
I'll
be here waiting, babe
Did
you get what you deserve?
The
end, and if your life won't wait
Then
your heart can't take this
Rozłożyła
ręce jak skrzydła. Przez chwilę naprawdę wydawało mi się, że
lata - naprawdę lata, i zaraz zniknie, zostawi mnie tutaj samego,
całkiem samego… Niemal życzyłem, żeby ta chwila minęła i by
ta jedyna osoba, która coś dla mnie znaczyła, spadła…
I
jest tak, jakby moje życzenie zostało wysłuchane - uśmiech znika
jej z twarzy, a ona sama, wolno, jak na filmie, zaczyna spadać;
włosy furkoczą wokół jej głowy, odrzucone do tyłu przez pęd
powietrza, a ona krzyczy, krzyczy…
I
nagle wszystko się urywa; głośnie ŁUP odbija się echem w mojej
głowie.
Odwróciłem
głowę w drugą stronę, by tego wszystkiego nie widzieć, ale jakaś
magnetyczna siła przyciąga moje spojrzenie do niej… Do jej ciała…
Jej
głowy już prawie nie ma; wszystko w promieniu metra jest obryzgane
krwią i jakimś dziwnym płynem…
Upadam
na kolana i rzygam, gdy uświadomię sobie, że z jej głowy wypływa
mózg.
***
-Zdrowaś
Maryjo…
-...łaskiś
pełna, Pan z Tobą… - powtórzyłem po raz kolejny za księdzem.
Siedziałem już tu jakiś czas - może to zabrzmi dziwnie, ale
lubiłem przebywać w kościele - dalej lubię.
Tu
przynajmniej nikt nie krzyczy, nikt nic ode mnie nie chce; mogę
wreszcie odpocząć od wszystkiego.
Podniosłem
wzrok i spojrzałem prosto w martwe, wyrzeźbione oczy Jezusa na
krzyżu - spokojne, bez żadnych uczuć, jakby było mu już wszystko
jedno. A może po prostu ja tak to widziałem?
To,
że lubiłem przebywać w kościele, nie znaczyło jeszcze, że byłem
specjalnie religijny, chociaż uważam religię za przydatną -
proste, moralne zasady, którymi trzeba się kierować, a nic złego
nie powinno ci się stać; istny przepis na szczęście.
Spokojnie
klęczałem w ostatniej ławce; kościół był prawie pusty, tylko
parę babć-moherów, które przypomniały sobie pod koniec życia,
że też umrą, siedziały tuż przed ołtarzem i modliły się
głośno.
Żałosne,
przemknęło mi przez głowę.
Powtarzałem
kolejne formuły mszy, jedna za drugą, aż w końcu nadszedł ten
okropny moment i musiałem wyjść z kościoła i wrócić do…
...domu?
Nie.
Nigdy nie miałem domu, a ta nora, którą dostałem po babci, na
pewno także nim nie była, zwłaszcza że teraz mieszkał tam
także Matthew.
Boże,
po co ja się zgodziłem i pomogłem mu?!
Przyszedł
do mnie tydzień temu, zmartwiony.
-Ej…
- zapytał mnie nieśmiało. - Słyszałem, że dostałeś niedawno
mieszkanie…
-No
i? - warknąłem.
-Czy
mógłbyś pozwolić mi na chwilę się u ciebie zatrzymać? -
podniósł na mnie wzrok swoich ciemnych oczu. Były naprawdę ładne,
a tęczówki miały dziwny, fioletowy kolor - nigdy takich nie
widziałem. Chociaż takie słowa mogą brzmieć dziwnie w moich
ustach - w końcu ja sam mogę pochwalić się naprawdę
nietypowym
wyglądem; w końcu ile jest albinosów?
Ale
jego oczy były… inne
-
chociaż były skryte za okularami, mogłem zauważyć, że serio
zależy mu na tym, by ze mną pomieszkać…
Nie,
nie chodziło mu o mieszkanie
ze
mną.
Chodziło mu o coś innego.
Gdybym
tylko wiedział wcześniej…
-Proszę.
Nie
mogłem mu odmówić.
-Spoko.
I
w ten piękny sposób wpakowałem się w to pieprzone bagno.
Matthew
zdołał przekonać mnie, że chciałby się u mnie zatrzymać ze
względu na mnie
-
a może to ja sam siebie do tego przekonałem…? W każdym razie
wprowadził się do mojego mieszkania i z miejsca wywalił moje życie
do góry nogami.
Bo
niby skąd miałem wiedzieć, jaki on jest naprawdę? Jest takie
stare przysłowie: poznasz mnie, gdy ze mną zamieszkasz, czy jakoś
tak; w jego przypadku była to święta prawda.
Słodki
chłopaczek okazał się tak niesamowicie wkurzający, że miałem go
dosyć już po pierwszym dniu - ale obiecałem mu, że będzie mógł
się u mnie zatrzymać “na jakiś czas”, a ja zwykle
dotrzymywałem obietnic, chociaż w tym przypadku byłem gotów
zrobić wyjątek od reguły.
I
w dodatku palił hasz.
To
mnie wkurzało - jak
można
na własne życzenie uzależniać się od takiego świństwa?!
Przynajmniej
udało mi się wymóc na nim obietnicę, że nie sięgnie po nic
mocniejszego.
-Spokojna
głowa - uspokajał mnie Matthew za każdym razem, gdy zaczynałem
gadać na ten temat. - Nie jestem aż takim idiotą, za jakiego mnie
uważasz.
Było
w jego głosie coś gorzkiego, jakby było mu przykro… Jakby
uważał, że serio
myślę,
że jest idiotą.
Co
w sumie było prawdą.
Zadyszałem
się, włażąc na dziesiąte piętro, gdzie mieściło się
mieszkanie; ciekawe, jak babcia wdrapywała się tu za każdym razem,
gdy wracała ze sklepu - winda musiała zepsuć się jeszcze
wcześniej, nim zdechła.
Zostawienie
mi tego mieszkania było jedyną dobrą rzeczą, którą dla mnie
zrobiła. Reszta jej działań - celowo lub nie - w najlepszym razie
przeszkadzała. W najgorszym…
Stul
pysk, idioto!
Nie
mogę o tym myśleć. Nie chcę o tym myśleć.
-Matthew?
Jestem w domu - mruknąłem, przekraczając próg mieszkania;
wszędzie paliło się światło. Już miałem je zgasić, ale ręka
drgnęła mi nerwowo, gdy tylko sięgnąłem do wyłącznika. Niech
się pali.
-Matthew?
- zapytałem jeszcze raz, głośniej. Pewnie jak zawsze ten idiota
chciał się ze mną bawić w kotka i myszkę; najwyraźniej nudziło
mu się, jak zawsze, gdy nie musiał chodzić do szkoły, co zresztą
od niedawna całkiem olewał.
To
nie tak, że byłem potworem bez serca i mu nie współczułem, ale,
do jasnej cholery, mógłby po prostu ukrywać to przed rodzicami, a
nie robić z tego tragedii.
Tak,
jego rodzice wywalili jego brata z domu za to, że dowiedzieli się,
z kim się umawia.
Tak,
zagrozili mu, że jeśli także będzie próbował zarywać do
chłopaków, jego także
wywalą.
A on zamiast zrobić
cokolwiek sensownego, po prostu stwierdził, że na jakiś czas
przeniesie się do innego domu, czyli do mnie. I w dodatku jara to
swoje świństwo, które sprawia, że chce mi się rzygać, dokładnie
tak, jak w mieszkaniu, w którym się wychowałem.
-MATTHEW?!
- wydarłem się. Mam gdzieś, co pomyślą sąsiedzi; chcę tylko
wiedzieć, czy blondyn tu jest, czy poleciał gdzieś na jakąś
dyskotekę, by udawać szczęśliwego.
Odpowiada
mi cisza, więc uznaję, że mam święty spokój; rozsznurowuję
buty, wieszam kurtkę na wieszaku - aż się zachwycam, jaki jestem
porządny, bo przecież zwykle nawet nie próbuję utrzymać
porządku.
Wlazłem
do jasno oświetlonej kuchni, wygrzebałem coś z lodówki i
przygotowałem sobie coś do żarcia; byłem wściekle głodny, bo
zaraz po szkole pognałem na mszę, a teraz już się ściemniało.
Kroiłem
sobie kolejną kromkę chleba, kiedy nóż stwierdził, że nie
będzie mnie słuchać i dziabnął mnie, cholera jedna.
-Auaaa…
- mruknąłem, patrząc, jak na długim rozcięciu zbierają się
kropelki krwi.
Przydało
by się to opatrzyć,
pomyślałem i ruszyłem do łazienki - tam miałem schowaną
apteczkę, a w niej najpotrzebniejsze
rzeczy - bandaże, wodę utlenioną i cała resztę.
Drzwi
łazienki były otwarte; od razu schyliłem się pod zlew, by wyjąć
stamtąd zestaw do pierwszej pomocy i byłem tak zajęty opatrywaniem
samego siebie, że nie od razu zauważyłem, że nie jestem sam.
W
kąt wcisnął się Matthew. Gdy tylko go spostrzegłem, ten przesłał
mi szeroki uśmiech, ale jego oczy były mętne, źrenice zwężone, jakby był pogrążony
w głębokich rozmyślaniach, albo…
Albo
coś ćpał.
-Ty
idioto… - syknąłem. Podszedłem do niego szybko i złapałem za
rękę; próbował mi się wyrwać, ale jego ciało chyba nie do
końca go słuchało, bo ruchy były bezwładne, pozbawione siły. Podwinąłem rękawy jego koszuli w kratkę, i było tak, jak
przypuszczałem.
Na
zgięciu ręki, tam, gdzie znajduje się żyła, widniał ślad po
ukłuciu. Ale nie to było najgorsze.
Nawet
ja zdołałem poznać, że Matthew już wielokrotnie się kłuł
igłą.
-Coś
ty zrobił, kretynie?! - wrzasnąłem i uderzyłem go w twarz. - Coś
ty, do cholery zrobił?! Obiecałeś!
Nigdy
nie ufaj ludziom; są gotowi obiecać wszystko, ale nie mają zamiaru
zrobić nic.
Głos
odbijał się echem w mojej głowie; ciało Matthewa miotało się
bezwładnie, na jego twarzy nadal widniał ten okropnie radosny,
upiorny uśmiech trupa.
-Idiota!
Debil!
Uderzenie,
uderzenie; głowa skacze na boki, jego ciało jest całe obojętne na
ból, nie obchodzi go, co się z nim stanie, bo teraz jest w swojej
pieprzonej nirwanie i ma gdzieś to, co ja mu mówiłem, to, co on mi
mówił.
Uspokoiłem
się wreszcie; oddychałem nadal ciężko, ale byłem już w stanie
myśleć logicznie... Chyba.
Nie
potrafiłem go unieść - przeciągnąłem go po ziemi i położyłem
na łóżku, gdzie zwykle spałem ja, ale nie byłbym w stanie
dociągnąć go do kanapy, gdzie naprawdę powinien spać. Tym razem
pozwolę mu na to; jeśli jeszcze raz zrobi taki numer, to…
To
co? Wywalę go na zbity pysk? Może wrócić do swoich rodziców,
niech im niszczy życie; ja nie mam z nim nic wspólnego, niech mnie
do tego nie miesza! Mam dosyć swoich własnych problemów, nie
potrzebuję jeszcze jego!
Czemu
przylazł z tym do mnie?! Niech idzie się przylizywać komuś
innemu, na przykład jego ukochanemu Francisowi!
Jego
zaćpany umysł zdał sobie nareszcie sprawę z tego, że go
przeniosłem; uśmiech złazi z jego twarzy, kończyny drgają lekko
ze zdenerwowania.
-Gilbert?
- bełkotał niewyraźnie, ale mimo to zrozumiałem go.
-Nie,
święty mikołaj, a co? - warknąłem. Chciałbym uderzyć go
jeszcze raz, ale nie mogę się teraz na to zdobyć.
Mam
za miękkie serce, cholera.
-Czemu
ludzie… są zawsze sami? - szepnął, a jego oczy błądziły
gdzieś po suficie.
-Nie
wiem, o co ci chodzi - powiedziałem.
Kłamca.
***
Jestem
sama.
Jestem
sama, a więc jestem niczym.
Co
za szczęście.
Jestem
niczym, a więc mogę być wszystkim.
Anna
Świrszczyńska, Samotność
***
Dobra... To nie będzie zbyt łatwe opowiadanie. Ale nie martwcie się - mam jeszcze w planach wkrótce zacząć pisać coś lżejszego - będę pisać to równolegle z tym. A na razie... Jak się podoba?
Czekam na komentarze :) Ciao!
Jak dla mnie świetne *-*
OdpowiedzUsuń