My best friend gave me the best advice
He said each day's a gift and not a given right
Leave no stone unturned, leave your fears behind
And try to take the path less travelled by
That first step you take is the longest stride
If today was your last day
and tomorrow was too late
Could you say goodbye to yesterday?
Would you live each moment like your last?
Leave old pictures in the past
Donate every dime you had?
If today was your last day...
(Nickelback, If Today Was Your Last Day)
Następnego dnia obudziłem się z pytaniem: co powinien zrobić człowiek, który wie, że niedługo umrze?
Po pierwsze pójść do pracy, pomyślałem gorzko i spojrzałem na zegar. Syknąłem; już byłem spóźniony. Szefowi się to nie spodoba, oj nie.
Chwyciłem za telefon i szybko wybrałem numer, żeby przeprosić faceta za to, że się spóźniam. Już miałem nacisnąć zieloną słuchawkę, gdy nagle coś przyszło mi do głowy.
Czemu niby mam to robić? W sumie powinno by mi być już wszystko jedno, prawda? Skoro i tak nie będzie mnie za trzydzieści… Nie, dwadzieścia dziewięć dni, to chyba mogę robić, co mi się żywnie podoba!
Tak, to była dobra myśl. Rzuciłem za siebie komórką z taką siłą, że na ścianie został ślad. Starej, poczciwej Nokii nic się nie stało. Ten telefon był idealny - niezniszczalny w każdych warunkach. Świetny dla mnie, bo ostatnio miałem jakoś skłonność do niszczenia wszystkiego, co znajdowało się w moich rękach, ze stosunkami międzyludzkimi włącznie.
No, w przypadku tego ostatniego “ostatnio” oznaczało właściwie od zawsze. Jestem beznadziejny w te klocki, co tu ukrywać - jedyna osoba, na której mi zależało, była w Nowym Jorku. A ja jak na razie jestem w Chicago. Nie mam auta, a na lot samolotem nie mam pieniędzy… zaraz.
Całe życie oszczędzałem, więc nie mogę się teraz wykręcać brakiem kasy. Jedyne, co mnie powstrzymuje, to moje własne niedowierzanie w to, co mogę zrobić.
Dobrze. Nawet ten głupi plan jest lepszy niż żaden plan. Jeśli nawet nie spotkam go w Nowym Jorku, to przynajmniej zwiedzę to miasto. A potem - kto wie… Świat jest wielki.
Dopiero teraz zacząłem żałować, że nigdzie nie jeździłem, nie zwiedzałem. Cały czas tylko oszczędzałem… Po co? Gdybym tylko miał więcej czasu, mógłbym coś zrobić. Teraz mogę już tylko narzekać.
Albo działać.
Czas zacząć się pakować.
***
Mam deja vu.
Na tym lotnisku nic się nie zmieniło - mógłbym przysiąc, że wygląda dokładnie tak samo, jak parę lat temu, kiedy przyleciałem to z Londynu: ci sami biegający wszędzie ludzie, krzyczące dzieci i chyba nawet ta sama spikerka mówiła beznamiętnym głosem o przylotach i odlotach podanych samolotów. Kafelki, którymi wykładane były ściany, były tak samo brudnoszare i ponure. Sprawiało to raczej przygnębiające uczucie, ale jakoś podnosiła mnie na duchu myśl, że widzę to miejsce po raz ostatni.
Nie zdążę tu wrócić nawet, gdybym miał po co.
Westchnąłem ciężko. Jak to jest możliwe, że tuż obok mnie jest tyle ludzi, którzy mają jeszcze tyle czasu, a ja już niedługo… Mnie już nie będzie.
I wiecie co? Cholernie żałuję. Cały czas żyłem i podejmowałem decyzję tak, żeby nie przeszkadzać innym ludziom i nie narobić sobie wrogów, a teraz nagle poczułem, że to głupota. Robiłem to, co kazali mi inni, po to, żeby byli zadowoleni ze mnie.
Po co? Przecież i tak umierając będę odpowiadać tylko przed sobą i Bogiem.
Byłem głupi. Nadal jestem.
A może nie? Przecież zrobiłem coś, zmieniłem plany. Mogłem do końca harować w tej cholernej korporacji, ale stwierdziłem, że wolę uciec gdzieś. A raczej - do kogoś.
Głupota. Nie wiem nawet, czy mnie pamięta. To było tak dawno temu…
Wiedziałem, że mam naprawdę małe szanse, by choć go spotkać - nie miałem jego adresu, telefonu, nic - jednak nie mogłem pozbyć się tej małej iskierki nadziei, która zakiełkowała w moim sercu. Ech, ta moja dusza romantyka - w kilkumilionowym mieście mam nadzieję natknąć się na tą jedną konkretną osobę i jeszcze chcę, żeby mnie rozpoznała po tak długim czasie.
Ale co mi już pozostało poza nadzieją?
Weszliśmy na pokład samolotu. Usadowiłem się gdzieś na końcu - na szczęście nikomu nie przyszło do głowy, żeby siadać obok mnie. Bogu dzięki, że samolot nie był cały zapełniony, bo nie wiem, jakbym to zniósł. Żeby jeszcze było cicho…
A gdzie tam! Oczywiście musiała się trafić jakaś baba z drącym się bachorem. Pocieszałem się myślą, że lot będzie trwał tylko dwie godziny, ale niewiele to pomagało. Nawet nie mogłem podziwiać widoków za oknem, bo pogoda się psuła i widziałem tylko chmury, chmury i więcej chmur.
Spróbowałem zasnąć. Nie udało się. Pozwoliłem więc moim myślom biec takim torem, jak chcą.
***
Po raz pierwszy byłem w Nowym Jorku i już po pięciu minutach zdołałem znienawidzić to miasto.
Nigdzie nie potrafiłem nic znaleźć. Wszystko było porozmieszczane chaotycznie, bez ładu i składu, a ludzi było tyle, że ledwo potrafiłem się poruszać w tym tłumie.
Jak on może tu żyć?, pomyślałem. Może i jemu tu się podobało, ale ja wolałbym być gdzieś w cichym miejscu na wsi.
No i nawet nie wiedziałem, gdzie mam zamiar pójść. Przecież nie mogę po prostu tak pytać losowych ludzi, czy nie znają jakiegoś gościa. Tu mieszkało tylu ludzi, że każdy byłby w stanie się ukryć, nawet on, który tak bardzo lubił się wyróżniać.
Na dobry początek… może przydałoby się poszukać jakiegoś noclegu? Tak, to nie był taki głupi pomysł. Tylko gdzie?
Podsumujmy - jestem w jakimś wielkim mieście, w ogóle nie wiem, co chcę tu zrobić i dlaczego, ale co mi tam. Już gorzej i tak nie będzie, prawda?
Jakoś udało mi się dobrnąć do mniej uczęszczanej ulicy, tak że mogłem normalnie się poruszać. Ręce bolały mnie od ciągnięcia walizki po chodnikach. Może bym usiadł gdzieś na chwilę? I tak nie widać na horyzoncie żadnego hotelu, który spełniałby jakieś minimalne standardy.
Przysiadłem na ławce i odetchnąłem. Powietrze było przesiąknięte zapachem spalin… i ciastek. Tak, ciastek; gdzieś tutaj musiała być cukiernia. Miło.
Niebo było szare, zachmurzone - pewnie za niedługo zacznie padać. Ach, normalnie tak, jakbym był z powrotem w Anglii.
Tęskniłem za ojczyzną. Żałuję, że w ogóle pojechałem do Ameryki… Po co mi to było? Przecież mogłem spokojnie mieć pracę gdzieś w Wielkiej Brytanii, nie musiałem tak desperacko uciekać z kraju. Nie musiałem za nim jechać.
Po co mi to było, skoro nawet nie miałem tak naprawdę zamiaru nic zrobić?
Zaczęło padać. Przeklinając wszystko i wszystkich szukałem wzrokiem jakiegokolwiek miejsca, w którym mógłbym ukryć się przed deszczem; musiałem się spieszyć, bo nie miałem na sobie nic przeciwdeszczowego, a nie miałem zamiaru przemoknąć i być chorym. Jedynym miejscem, do którego mogłem pójść, była ta ciastkarnia, którą zauważyłem wcześniej. Nie tracąc ani chwili pognałem do środka.
-Dzień dobry - przywitała mnie ekspedientka. - Co podać?
Machnąłem ręką w nieokreślonym kierunku, a dziewczyna natychmiast rzuciła się, żeby coś zapakować.
Może jeszcze zamówię sobie herbatę?, pomyślałem. Spojrzałem na zegarek; była już prawie piąta, najwyższy czas.
Dzwoneczek przy drzwiach zadzwonił, gdy ktoś jeszcze wbiegł do środka, chowając się przed deszczem… Choć uczciwiej byłoby nazwać to po prostu ulewą.
-Poproszę jeszcze filiżankę herbaty - powiedziałem do ekspedientki. Ta uśmiechnęła się do mnie.
-Och, pan z Anglii? Ma pan taki śmieszny akcent…
-Tak, tak - przytaknąłem. -I…
-Arthur?! - usłyszałem głos. Obróciłem się.
Poznałem go; jasne włosy i te głębokie, niebieskie oczy. Zmienił się - wydoroślał i urósł jeszcze trochę, ale ten tępy wyraz twarzy miał ten sam co parę lat temu.
-Cześć, Alfred - uśmiechnąłem się.
Alfred Jones, facet, w którym kochałem się od zawsze, stał tuż przede mną z torbą sportową zawieszoną na ramieniu, z mokrymi włosami i okularami, na których osiadły krople deszczu, a ja nie umiałem się na niego napatrzeć.
Może jednak nie będzie ze mną aż tak źle.
-Arthur! - ucieszył się. - Tyle lat cię nie widziałem, stary!
-Taa. Ja też się cieszę.
-Czemu tu jesteś? Opowiadaj!
-Tak jakoś wyszło – wzruszyłem ramionami. Nie byłem w nastroju do zwierzeń. - Słuchaj, znasz jakiś hotel tu w pobliżu? Ja się nie bardzo orientuję...
-Ooo, nie masz gdzie spać? Tow padaj do mnie! - zaproponował natychmiast chłopak, uśmiechając się szeroko. - Możesz zostać na tak długo, jak chcesz!
-Uch, dziękuję. Naprawdę będę ci wdzięczny.
-Nie ma sprawy, stary!
Mam naprawdę pecha, jeśli chodzi o zakochiwanie się, prawda?
***
Alfred nieźle się urządził. Jego mieszkanie było duże, wręcz ogromne; znajdowało się na jednym z najwyższych pięter wieżowca, więc z okien – a właściwie z przeszklonych ścian rozciągał się piękny widok na cale miasto. W dodatku znajdowało się niemal w samym centrum. Może nie byłem bardzo doświadczony w sprawach mieszkań, ale wiedziałem, że zwykle takie apartamenty kosztują niemało, Skąd Alfred miał na to pieniądze? Jak zarabiał? Jak żył? Może miał kogoś?
Pytania cały czas powtarzały się w mojej głowie. Nic nie wiem o tym chłopaku – może znałem go parę lat temu, ale kto zaręczy, że Alfred nie zmienił się ani odrobinę od czasu, kiedy go znałem? Same niewiadome.
-Nieźle – powiedziałem, wskazując na wielkie okna. - Ciekawie to wygląda.
-Nie ciekawie, tylko fajnie. Mów jak człowiek, co? Nie jesteś jeszcze wystarczająco stary, żeby...
-Jestem już na tyle stary, żeby móc mówić poprawnie, a nie jak jakiś rozpieszczony dzieciak.
-O, czyli teraz jestem rozpieszczonym dzieciakiem? - Alfred wydął wargi z niezadowoleniem. - Uważaj na słowa, bo jeszcze cię wywalę.
-Nie zdołałbyś. Jesteś na to za miły.
-Przede wszystkim, jestem bohaterem, a bohater nie robi takich rzeczy! - chłopak wypiął dumnie pierś. Widać nie pozbył się jeszcze tego swojego kompleksu Supermena.
-Cóż, czyli mówisz, że mnie nie wywalisz. Innymi słowy mogę robić, co chcę, a ty i tak mnie nie wyrzucisz – powiedziałem lodowatym tonem.
Alfred tylko pokręcił głową z uśmiechem. Zawsze się uśmiechał. Zawsze.
-Poczekaj, przygotuję ci pokój – powiedział i poszedł do jakiegoś pomieszczenia. Ja usiadłem na miękkim, czerwonym fotelu zupełnie niepasującym do niczego. W sumie nic tu nie pasowało do niczego: wszystko było chaotyczne, jakby Alfred po prostu wybrał losowe sprzęty i wrzucił do salonu. W sumie bym się nie zdziwił – to by było bardzo w jego stylu.
Po pewnym czasie Alfred wyszedł, dźwigając jakieś kartonowe pudła pełne... Czegoś. Pewnie jakiś plakatów albo książek.
-Dobra, już możesz się wprowadzać – wyszczerzył do mnie zęby. Przewróciłem oczami.
-Jestem tu tylko na chwilę. Nie będziesz musiał sobie mną zawracać głowy...
Co ja mówię?, pomyślałem. Przecież właśnie po to tu przyjechałem – żeby go spotkać. Żeby spróbować coś...
-Hej, o czym myślisz?
-Hę? - ocknąłem się. Alfred pstryknął mi palcami przed twarzą.
-Zawiesiłeś się – powiedział. - To zabawnie wyglądało, ale niegrzecznie tak się zachowywać w towarzystwie, wiesz? Prawdziwy dżentelmen nigdy nie powinien tracić czujności! A co, jeślibym tak naprawdę nie był sobą, tylko zmiennokształtnym jaszczurem udającym ciebie, i ci coś zrobił?
-Nie pouczaj mnie! Głupstwa gadasz! I niby co miałbyś mi zrobić?
-Na przykład... Hmm... - Alfred teatralnie zademonstrował, jak myśli. - Na przykład... PRZYTULAS Z ZASKOCZENIA!
-CO TY ROBISZ, IDIOTO?! - wrzasnąłem, próbując odepchnąć od siebie chłopaka. - Nie dotykaj mnie!
Ale Alfred był silniejszy ode mnie; objął mnie rękami i mocno przytulił. Miotałem się jak opętany, próbując wyrwać z jego uścisku, ale nie mogłem nie zauważyć, że jakiejś części mnie się to nawet... podoba.
-Hahaha! I znów bohater wygrywa!
-Wal się. Puść mnie.
-Nie-e! Poproś ładnie, to pomyślę nad tym.
-A jak nie? - warknąłem.
-To... cóż... - Alfred przesłał mi promienny uśmiech. - Wtedy posiedzimy sobie dłużej! Albo będziemy zmuszeni do spania razem, bo ja nie puszczę, dopóki ładnie nie poprosisz. No, wiem, że potrafisz.
-Puść mnie albo odgryzę ci nos!
-Eee?! Serio?! - chłopak natychmiast mnie puścił. Popatrzyłem na niego z triumfem.
-Ha, wygląda na to, że tym razem jednak to ja wygrywa.
-To było nie fair! - oburzył się Alfred. - Oszukiwałeś!
-Może, grunt, że wygrałem. A teraz idę się rozpakować, jeśli łaska.
-Pfff...
Poszedłem do pokoju, który mi wskazał i zacząłem wypakowywać moje rzeczy. I wiecie, co zauważyłem?
Po raz pierwszy od dawna szczerze się uśmiechałem.
______
Ufff, udało mi się to napisać xD Właśnie zaczynam się pakować an obóz. Życzcie mi powodzenia, będę gotować dla całego zastępu... Chyba umrzemy z głodu >.<
Jak tylko wrócę, biorę się do pisania. Ciao!
No nieee. I teraz tyle czekać na kolejny rozdział ;__;
OdpowiedzUsuńPrzepraszam, to nie zależy ode mnie :c
UsuńNo wreszcie rozdzialik!
OdpowiedzUsuńMuszę przyznać, że bardzo mi spodobał :3
(Jak każdy, ale kto by się tam czepiał xD)
Jestem ciekawa co przyniesie Arthurowi kolejny dzień, których niewiele mu niestety zostało (za każdym razem, gdy o tym pomyślę robi mi się mega smutno :c) i nie mogę się już doczekać kolejnej części :D
Weny życzę, oraz udanych wakacji ^_^
Tylko weź coś napisz zaraz po powrocie, bo już zaczynam tęsknić *^*