poniedziałek, 15 czerwca 2015

Za daleko, za blisko... Rozdział X: Gilbert - Herbata, mleko




Pomimo niesprawiedliwości, mimo że przytrafiają nam się rzeczy, które nigdy nie powinny nas spotkać, mimo że nie potrafimy zmienić tego, co złe w ludziach i na świecie, miłość jest tak silna, że pozwala nam dorosnąć. Dzięki niej możemy zrozumieć gwiazdy, anioły i cuda.
Paulo Coelho, Walkirie



   Dopiero po paru godzinach Matthewowi się polepszyło. Od razu wysłałem go spać, a on niemal od razu zasnął w moim łóżku. Nie miałem serca kazać mu się kłaść na twardej kanapie. Ivan powiedział mi:
   -Pilnuj go. Jutro, jak się obudzi, będzie na jeszcze większym głodzie niż był kiedykolwiek. Musisz go trzymać przy sobie, bo inaczej znajdzie jakiś sposób, by skombinować sobie działkę.
   Potaknąłem. Ivan miał w tych sprawach doświadczenie, więc musiałem zdać się na niego.
   -Dzięki - uśmiechnąłem się do niego. - Chcesz herbaty?
   Wkrótce siedzieliśmy już w kuchni, popijając gorący napar. Nie rozmawialiśmy - bo o czym? Miałem rację, prawie go nie znałem. A jednak…
   Nie przeszkadzało to nam wcześniej trzymać się za ręce ani wymieniać pocałunków. Wtedy mieliśmy to gdzieś, w ogóle nie zwracaliśmy na to uwagi. A powinniśmy. Gdybym tylko poznał Ivana lepiej, może to jego bym wybrał?
   Potrząsnąłem z roztargnieniem głową, próbując odegnać od siebie te natrętne myśli. Nie powinienem tego teraz roztrząsać; podjąłem decyzję i nie miałem zamiaru jej zmieniać. Ale myśli wciąż wracały, męcząc mnie: “Co by było, gdyby…?”.
   -Przestań - mruknąłem do siebie. Ivan zamrugał, zdezorientowany.
   -Co mam przestać?
   -Nie do ciebie - odpowiedziałem szybko. - Tylko tak… głośno myślałem.
   -Ach.
   Żadnej uwagi, nic, tylko to głupie “ach”. Jakby pomagało to w jakikolwiek sposób ciągnąć dalej tę rozmowę. Męczyło mnie to. Spojrzałem na zegar.
   -Uch, ale późno! - powiedziałem. - Odprowadzić cię do domu?
   -Nie! - odparł szybko Ivan, aż się zdziwiłem. Zaraz dodał: - Nie, dziękuję.
   -O-okej - głos mi lekko zadrżał. - Mam tę twoją kurtkę, możesz ją wziąć.
   -Zostaw ją sobie - Ivan znowu uśmiechnął się do mnie tym dziwnym uśmiechem, który nie obejmował jego oczu; pozostawały, zimne, bez wyrazu. - Na pamiątkę.
   To zabrzmiało dziwnie.
   -Em… Po co?
   -Po prostu chcę, żebyś czasem o mnie pomyślał, dobrze?
   Odstawił pusty już kubek na blat z cichym stuknięciem.
   -Napisałem dla ciebie adres tego ośrodka, do którego ma się zgłosić Matthew - powiedział. - I… miło było cię widzieć, Gilbert.
   Wyszedł.



***



   Matthew przespał całą noc, ale ja nie byłem w stanie nawet na chwilę zmrużyć oka - zbyt się denerwowałem. A co, jeśli mu się coś teraz dzieje? Może powinienem czym prędzej zadzwonić na pogotowie, zamiast siedzieć na tyłku i nic nie robić?
   Te myśli były głupie, histeryczne - zupełnie niepodobne do sposobu, w jaki zwykle przejmowałem się światem.    Po raz kolejny poczułem, że coś się zmieniło. Szkoda, że nie wiedziałem jeszcze, czy na lepsze, czy na gorsze.
   I jeszcze kolejna sprawa… Sprawa z ojcem.
   Strasznie nisko upadłeś.
   Dlaczego Ludwig powiedział do mnie coś takiego? Czy to było dziwne, że życzyłem jak najgorzej osobie, która zamieniła moje życie w piekło? I czemu w głosie mojego brata było tyle żalu, jakby on sam cierpiał? Dlaczego tak bardzo chciał, bym się pogodził z ojcem?
   Nie potrafiłem uporządkować moich myśli. Byłem tak pochłonięty roztrząsaniem tych wszystkich spraw, że aż prawie nie zauważyłem, że Matthew się obudził.
   -Dzień dobry - przywitałem się i pogłaskałem go po włosach. Chłopak zamruczał coś niezrozumiale.
   -Wyglądasz niewyraźnie - stwierdziłem. A jak ma wyglądać, idioto, skoro rzygał przez parę godzin, zganiłem się w myślach. - Zrobię ci kawę, dobrze?
   -Bueee... - jęknął Matthew. - Kawa jest niedobra.
   -Dobrze, to dostaniesz herbatę - zgodziłem się. Zmierzwiłem jeszcze raz jego włosy i skierowałem się do kuchni.
   Nucąc jakąś piosenkę nastawiłem wodę w czajniku. Wyciągnąłem kubki - jeden mój, zwyczajny, drugi - ulubiony Matthewa. Dużo już o nim wiedziałem, a teraz nauczyłem się jeszcze jednego drobiazgu na jego temat - że nie lubił kawy. Może to i mało, ale cieszyłem się z każdej najmniejszej pierdoły, którą dowiadywałem się na jego temat. Dzięki temu czułem, jakbym go bardziej poznawał. Cieszyło mnie to.
   Ale nawet taka prosta iskierka radości nie była w stanie odgonić ode mnie dużo potężniejszego uczucia - strachu.
   Tak, bałem się, musiałem to przyznać. Strasznie się obawiałem tego, co może się dzisiaj wydarzyć… i jak na to zareaguję.
   Matthew był uzależniony, zarówno psychicznie, jak i fizycznie. Ivan wyjaśnił mi, na czym to wszystko mniej więcej polega - sam powiedział, że muszę pilnować Matthewa, ale czy dam sobie radę? Wiedziałem wystarczająco dużo o heroinie, by wiedzieć, jakie katusze będzie przechodził Matthew, oczywiście jeśli już teraz ich nie przechodzi.
   Oglądałem kiedyś film edukacyjny poświęcony heroinie. Szczerze mówiąc, nie bardzo mnie to wszystko wtedy obchodziło, ale jedno zdołałem zapamiętać - ten wygłodniały, cierpiętniczy wzrok narkomanów na głodzie. Czy tak miał teraz wyglądać Matthew? Miał cierpieć, tak jak tamci? I za co?!
   -Za własną głupotę - odpowiedziałem sam sobie, zalewając wrzątkiem kubki z herbatą.
   Matthew był sam sobie winien, ale i tak - a może właśnie dlatego - było mi go żal. A najgorsze było to, że niczego nie mogłem zrobić, by mu pomóc, oprócz czekania i pilnowania go.
   I robienia tej cholernej herbaty.
   Przyniosłem mu gorący płyn. Chłopak pił powoli. Wyglądał na zamyślonego, jakby poważnie się nad czymś zastanawiał, a akurat teraz nie brakowało tematów do ponurych rozmyślań. Zauważyłem też, że był chorobliwie blady.
   Popijałem moją herbatę i wpatrywałem się w niego, próbując odgadnąć, o czym myśli. Gdybym mógł tylko jakoś go pocieszyć, ująć w słowa te wszystkie uczucia, które się we mnie kłębiły…
   W końcu zdobyłem się na odwagę:
   -Mattie… Chyba musimy opowiedzieć wszystko twoim rodzicom.
   Chłopak spojrzał na mnie jak na idiotę.
   -Chyba oszalałeś! - pokręcił gwałtownie głową. - Nie, nie i nie! Oni mnie zabiją!
   -Nie może być aż tak źle - wzruszyłem ramionami. - Powinni o tym wiedzieć, bo ta… terapia... - to słowo wypowiedziałem z trudem: brzmiało wstrętnie. - ...może się ciągnąć miesiącami. W końcu zdołają się zorientować, że coś jest nie tak, a jeśli wtedy odkryją, co się z tobą dzieje, będzie jeszcze gorzej.
   Matthew ściskał kubek tak mocno, że zacząłem się zastanawiać, czy blondyn go nie zniszczy. Chłopak bił się z myślami; przygryzł nerwowo dolną wargę. Bał się, czułem to.
   -Jest aż tak źle - powiedział w końcu. - Ja… nie wiem, co oni zrobią. Ponownie wpadną w szał. Jak zwykle. Mogą mnie też wywalić z domu.
   -W sumie… nie miałbym nic przeciwko temu, żebyś tu ze mną został - uśmiechnąłem się. Popatrzył na mnie ze zdziwieniem.
   -Ty… tak na serio?
   -No. W końcu jesteśmy parą, nie? Powinniśmy się o siebie troszczyć. Jeśli tylko w jakikolwiek sposób będę mógł ci pomóc, to pomogę.
   Na twarzy Matthewa pojawił się promienny uśmiech, jak u dziecka.
   -Dziękuję - powiedział. - Dziękuję.
   Pochylił się i pocałował mnie - szybko, słodko, delikatnie.
   -Nie ma za co - mruknąłem z zażenowaniem. - To przecież nic wielkiego…
   -To bardzo wiele, bo znaczy, że troszczysz się o mnie. Wiele osób nie stać na jakiekolwiek poświęcenie dla drugiego człowieka, a ty mi pomagasz, jakby to była najzwyczajniejsza rzecz na świecie.
   -Bo jest. Troszczenie się o osobę, którą kocham, to żadne poświęcenie. Po prostu… Tak jest, że spośród paru miliardów ludzi na świecie wybieramy sobie tą jedną osobę, którą chcemy chronić. A jeśli ta osoba także chce nas chronić… to nazywa się to miłością.
   Matthew pochylił się do mnie.
   -Przepraszam, że tylko sprawiam kłopoty - szepnął.
   -Wolę mieć kłopoty z tobą niż mieć spokój bez ciebie - odpowiedziałem i przycisnąłem go do siebie mocno. Czułem ciepło jego ciała, bicie serca… Chciałbym, żeby ta chwila trwała wiecznie.
   Ale trzeba było w końcu powrócić na ziemię. Matthew odsunął się ode mnie i ziewnął.
   -Uch, zjadłbym sobie naleśniki - uśmiechnął się do mnie prosząco. Zrozumiałem aluzję, ale pokręciłem głową.
   -Z chęcią bym ci zrobił najlepsze naleśniki na świecie mistrza kuchni Gilberta, ale niestety nie mamy na stanie mleka.
   -Mogę pójść kupić - zaoferował się blondyn.
   Nie spuszczaj go z oczu. Pilnuj go.
   -Nie, lepiej nie - posłałem mu najbardziej czarujący uśmiech, na jaki było mnie stać w nadziei, że nie zauważy, o co mi naprawdę chodziło. Ale nie doceniłem go.
   Matthew zmarszczył brwi.
   -Ej, Gilbert, nie ufasz mi?
   Znów przeszył mnie tym swoim przenikliwym spojrzeniem niczym rentgen. Kto jak kto, ale Mattie miał idealną intuicję - potrafił bardzo szybo się połapać, kiedy próbowałem coś ukryć albo kłamałem. Postanowiłem być z nim szczery.
   -Boję się, żebyś nie poszedł zaćpać. Ivan mówił mi, żebym na ciebie uważał, a ja mu wierzę.
   Chłopak westchnął i przewrócił oczami.
   -Nie wiem, co wyobraża sobie ten twój Ivan, - powiedział z ironią - ale nie mam aż tak słabej woli. Wiem, co mi wolno, a co nie. Nie ma potrzeby, żebyś biegł teraz po zakupy. Widzę, że jesteś zmęczony… Nie spałeś?
   -Mhm - potaknąłem. - Ale ty też jesteś w nie najlepszej kondycji.
   -Cóż, ja się przynajmniej wyspałem. A ty cały czas się mną opiekujesz… Pozwól, żebym zrobił choć jedną, głupią rzecz! Mogę iść?
   No jasne. Mam dokonać kolejnego wyboru. Znowu.
   Mój rozum krzyczał kategoryczne: “NIE!”. Lepiej nie wystawiać Matthewa na próbę, bo nie można pozwolić za wszelką cenę, by dostał działkę. Musiałem go chronić ze wszelkich sił. Ale z drugiej strony… Przecież nie będę go całe życie trzymał pod kloszem; któregoś dnia i tak będzie wystawiony na próbę charakteru. Nie mogłem przecież całe życie chronić go przed wszelkim złem na świecie! Byłem pewien, że sobie poradzi… Więc czemu nie?
   -Dobra, idź - zdecydowałem w końcu. Matthew pocałował mnie w policzek, cały rozradowany.
   -Dziękuję!
   -Tylko wróć szybko - mruknąłem.
   -Nie martw się! Nic mi się nie stanie, będę z powrotem za jakieś pół godziny.
   Uwierzyłem mu.



***



   Jestem idiotą.
   Matthew nie wrócił ani po trzydziestu minutach, ani po godzinie, ani nawet po półtorej godziny. Dłużej nie wytrzymałem; pobiegłem i zacząłem go szukać.
   Jak mogłem być taki głupi! Nie mogłem uwierzyć w swoją własną naiwność. Przecież było jasne, że nie wygra z głodem…
   Biegałem, szukałem pytałem - bez skutku. Byłem wściekły - na niego, ale głównie na siebie za moją tępotę. I bałem się, bardzo się bałem. Jednocześnie to ten właśnie strach kazał mi biec, krzyczeć i szukać w tłumie tej jednej znajomej twarzy.
   Czułem się tak bezsilny, tak bezużyteczny, że miałem ochotę wybuchnąć płaczem, ale był to luksus, na jaki nie mogłem sobie pozwolić.
   Muszę go znaleźć. Muszę!
   I wtedy go zobaczyłem; szedł jak gdyby nigdy nic ulicą, trzymając parę butelek mleka w rękach.
   -Matthew! - wrzasnąłem do niego, a on obrócił się i przesłał mi promienny uśmiech, co rozjuszyło mnie jeszcze bardziej.
   -Gil, co ty… - zaczął, ale nie pozwoliłem mu dokończyć.
   -Do domu. Teraz - rzuciłem tylko.
   Musiał biec, żeby dotrzymać mi kroku.
   Gdy tylko drzwi za nami się zamknęły, zacząłem krzyczeć:
   -Czemu cię nie było tak długo?!
   -Jest niedziela, większość sklepów była pozamykana i musiałem nadłożyć drogi… - tłumaczył mi spokojnym głosem, ale nie pozwoliłem mu dokończyć.
   -Rozbieraj się - rzuciłem szybko. Chłopak spłonął rumieńcem.
   -C-co?!
   -Nie udawaj idioty - warknąłem. - Ściągaj bluzę i pokazuj ręce.
   -Gilbert, co ty chcesz…
   Nie słuchałem go. Podszedłem do niego i podwinąłem rękaw jego bluzy; nie opierał się.
   Na przedramieniu zobaczyłem mnóstwo starych blizn po wkłuciach, ale żadnej nowej. Odetchnąłem z ulgą…
   Zaraz.
   -Matthew, drugi rękaw.
   -Przecież widzisz, że nic…
   -POWIEDZIAŁEM: PODWIŃ DRUGI RĘKAW! - wrzasnąłem. Strach znów niemal mnie sparaliżował.
   Chłopak powoli, z ociąganiem podwinął rękaw, odsłaniając blade ramię.
   Na zgięciu łokcia miał świeży ślad po strzykawce.
   Coś we mnie pękło.
   -Gil, ja wszystko wytłuma…
   Uderzyłem go dłonią w twarz; płasko, po babsku, ale na tyle mocno, że jego okulary spadły na ziemię.
   -OBIECAŁEŚ! a JA CI, KURWA, UWIERZYŁEM! - krzyczałem. - JAK MOGŁEŚ?!
   -To była tylko mała dawka, tak żeby nic się nie stało…
   -ŻEBYM NIE ZAUWAZYŁ, TAK?! PRZEPRASZAM, ALE NIE JESTEM AŻ TAK GŁUPI!
   Miałem ochotę go zabić. Autentycznie chciałem chwycić nóż i przebić jego serce. Albo moje. Na pewno wtedy mniej by mnie bolało.
   -NIENAWIDZĘ CIĘ! - wrzasnąłem. - Nienawidzę cię - powtórzyłem cicho.
   -Gilbert, przepraszam - zwiesił głowę Matthew. Wyglądał żałośnie, jakby czuł się winny tego, jaki jest słaby. Winny tego, że mnie zawiódł.
   Słowa, które wypowiadałem, bolały.
   -Idź… Zejdź mi z oczu - wydusiłem z siebie z trudem. - Zrobię ci te naleśniki.
   I rozpłakałem się.



***



   Minęły cztery dni i Matthew znów miał odtrucie.
   Rzygał jak kot w łazience, a ja nie mogłem nic zrobić. No… może nie do końca.
   Udało mi się skontaktować z tym ośrodkiem, którego namiary dał mi Ivan. Nie wyszło wcale tak źle, jak się spodziewałem - babka, z którą gadałem, była bardzo miła i wszytko mi wytłumaczyła.
   Matthew będzie musiał być tam co najmniej trzy miesiące, ale kobieta zastrzegła, że terapia może potrwać jeszcze dłużej - wszystko będzie zależeć od samego Matthewa, od jego siły woli. Był tylko jeden warunek: Matthew musiał przyjechać odtruty. O resztę miałem się nie martwić.
   Tak na marginesie, to babka pogratulowała mi tego, jak bardzo pomagam swojemu “przyjacielowi” - tak właśnie przedstawiłem Matthewa; pomyślcie, co to by była za histeria, gdybym powiedział, że to mój chłopak!
   -Dzięki temu, że ktoś go wspiera, na pewno terapia będzie łatwiejsza - mówiła.
   To było miłe.
   Teraz pozostawał tylko jeden problem, za to o wiele poważniejszy - rodzice Matthewa. Chłopak dał mi ich numer telefonu, a ja pogadałem z nimi i i umówiłem się na spotkanie w ich domu, “żeby porozmawiać”.
   Powiedzieć, że się denerwowałem, to niedopowiedzenie.
   Nie miałem jednak zamiaru sam z nimi gadać, aż takim masochistą nie byłem. To musiał zrobić Matthew - uciekał przed odpowiedzialnością już bardzo długo. Teraz przyszedł czas, by stawić czoła rodzicom.
   Godziny mijały, a ja powoli zasypiałem; włączyłem radio i czekałem, aż Matthewowi się polepszy. W końcu przeszedł do mnie do salonu i mruknął:
   -Żyję, żyję…
   Wyglądał nieco lepiej niż poprzednio, a w każdym razie nie wydawał się tak bardzo zmęczony.
   -Gratuluję - powiedziałem zimno. - Sam tego chciałeś.
   -Już przepraszałem, ale widać nie dotarło to do ciebie, więc zrobię to jeszcze raz: przepraszam.
   -Tu nie chodzi o żadne przeprosiny.
   Zapadła cisza, przerywana tylko jakąś muzyką w radiu.
   Nagle Matthew uśmiechnął się i wyciągnął do mnie dłoń.
   -Mogę prosić? -zapytał.
   -Ee… co?
   -No chodź! - zaśmiał się i pociągnął mnie z siłą, której się po nim nie spodziewałem, zwłaszcza że był teraz osłabiony.
   Matthew nakierował moje dłonie w odpowiednie miejsca i już po chwili, chcąc nie chcąc, kołysaliśmy się w takt muzyki.
   Chłopak wtulał się we mnie, a ja nie miałem już siły się na niego złościć. Wszystko odpływało gdzieś daleko, jakby wszystkie nasze kłopoty przestały istnieć. Jakbyśmy byli jednynymi ludźmi na świecie.
   Zabawne, jak osoba, która sprawiała mi największy ból, była równocześnie tym człowiekiem, który ten ból uśmierzał.
   Piosenka huczała mi w uszach.



   Przez kolejne grudnie, maje
   Człowiek goni jak szalony
   A za nami pozostaje
   Sto okazji przegapionych
   Ktoś wytyka nam co chwilę
   W mróz czy w upał, w zimie, w lecie
   Szans nie dostrzeżonych tyle
   I ktoś rację ma, lecz przecież



   Jeszcze w zielone gramy, jeszcze nie umieramy
   Jeszcze któregoś rana odbijemy się od ściany
   Jeszcze wiosenne deszcze obudzą ruń zieloną
   Jeszcze zimowe śmieci na ogniskach wiosny spłoną
   Jeszcze w zielone gramy, jeszcze wzrok nam się pali
   Jeszcze się nam pokłonią ci, co palcem wygrażali
   My możemy być w kłopocie, ale na rozpaczy dnie
   Jeszcze nie, długo nie



   Więc nie martwmy się, bo w końcu
   Nie nam jednym się nie klei
   Ważne, by choć raz w miesiącu
   Mieć dyktando u nadziei
   Żeby w serca kajeciku
   Po literkach zanotować
   I powtarzać sobie cicho
   Takie prościuteńkie słowa…

(Magda Umer, Jeszcze w zielone gramy)


___
Tytuł rozdziału taki kreatywny... Ech. 
Zapraszam do komentowania :) Dobranoc!

3 komentarze:

  1. Ciekawe jak terapia Matthewa pójdzie i co powiedza jego rodzice. Jeju. :0 Czekam na dalsze rozdziały

    OdpowiedzUsuń
  2. Szczerze - rozczarowałam się, jeśli chodzi o Matthewa...
    Kurczę, no wiadomo, jest mi go szkoda, ale on na to właściwie zasłużył i to jest... takie, no skomplikowane... ;-;
    Za bardzo się wczuwam -,-
    Ale mogłabyś częściej dodawać te rozdziały, wiem, że zawirowanie życiem, szkołą itd. sle tęsknię za Gilbertem xD
    Nie mogę się już doczekać kolejnej części :D

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Uch... Przepraszam, że ostatnio tyle czasu mi na to schodzi. I to nawet nie przez różne zawirowania - po prostu często wyjeżdżam, a na dodatek internet mi się wyłącza bez powodu ;__: Ale obiecuję, dodam rozdział dziś lub jutro.
      I dziękuję za to, że mi komentujecie :) *hug!*

      Usuń