sobota, 19 września 2015

Nieskończoność minus jeden - Piąta Linia


Jeżeli was świat nienawidzi, wiedzcie, że Mnie pierwej znienawidził. Gdybyście byli ze świata, świat by was kochał jako swoją własność. Ale ponieważ nie jesteście ze świata, bo Ja was wybrałem sobie ze świata, dlatego was świat nienawidzi.
Biblia TysiącleciaJn 15:18,19


   To było głupie, po prostu głupie. Zupełnie niedojrzałe. Kolejny raz pokazuję, że jestem tylko zasmarkanym dzieciakiem.
   Impuls. Tylko jeden impuls, jedna iskierka gniewu wystarczyła, żebym stracił nad sobą panowanie.
   Rzecz w tym, że miałem ku temu powody. Naprawdę. Bo w końcu ile można znieść, gdy nagle cały twój świat wywala się do góry nogami? Kiedy zrozumiałem, że byłem tak naprawdę cały czas wodzony za nos, jestem jakimś durnym pionkiem w rozgrywce między dwoma graczami, których nie znam?
   To nie miało tak wyglądać. To miało być… proste.
   Ale, jak widać, musiałem spieprzyć jeszcze bardziej i tak już mocno skomplikowaną sytuację.
   Czuję ukłucie wyrzutów sumienia. I… niepokój. Tak, to niepokój; uczucie, które mówi ci, że jesteś całkowicie sam przeciw czemuś – komuś – czego nie widzisz, co skrada się do ciebie powoli, powolutku, czekając na odpowiednią chwilę, by nagle…
   Cholera, nie powinienem wyrzucać tego telefonu.
   Potrząsam bezwiednie głową, jakby moje ciało samo chciało przekazać mi odpowiedź. Nie, myślenie w ten sposób to już kompletna głupota; muszę zacząć sobie radzić bez Drugiego, bez tego całego syfu… Muszę skupić się na celu. Idealnym świecie, w którym wszystko jest na swoim miejscu.
   Może ten świat będzie dobry? Bo na razie wygląda całkiem nieźle. Mam nawet wrażenie, jakbym… zaczął wracać.
   Druga linia była jeszcze podobna do Pierwszej – różniły się od siebie tylko małymi, nieznacznymi szczegółami. Ale już Trzecia i Czwarta Linia odleciały daleko od tej historii, jaką znam. Jednak tu, w Piątej Linii, poczułem się jak w domu.
   To znaczy… Oczywiście, widziałem różnice: mniej sklepów, nieco inne budynki – ale to były drobiazgi. Miałem nadzieję, że przeczucia mnie nie mylą. Może to właśnie tego świata szukam?
   Ludzie idą w swoje strony, nie zwracając na mnie uwagi. Miło. Są zajęci swoimi sprawami, zabiegani, z obojętnymi minami – zupełnie jak w domu. Jeśli mają prawo być obojętni, to znak, że nikt ich nie kontroluje… Przynajmniej nie tak jak w Trzeciej Linii.
   Ciekawe, co się stało z tamtym Alfredem, przebiega mi przez myśl.
   Wciąż widzę wyraźnie jego ciemne oczy patrzące na mnie z wyrzutem. Wciąż czuję, jak trucizna rozlewa się po moim ciele…
   Jakie to było uczucie pomagać komuś przy samobójstwie? W ogóle można używać takiego sformułowania? To było samobójstwo, bez dwóch zdań: chciałem zginąć. Tak, dałem mu przyjemność wprowadzenia toksyny do organizmu, ale tak naprawdę dla tego świata już byłem martwy z chwilą, kiedy zdecydowałem się go opuścić.
   Ale jestem pewien, że nigdy więcej nie pozwolę nikomu tego zrobić. Dla tamtego Alfreda zrobiłem wyjątek – mały gest w jego stronę, pozwolenie na symboliczną zemstę, jednak nie mogę tak ryzykować następnym razem. Nie znam jeszcze dobrze zasad tej gry, a nie chcę jej przegrać.
   Nie teraz, gdy zaszedłem już tak daleko.
   Idę spokojnie, nie spiesząc się. Nie chcę być taki, jak inni; czuję wyraźnie, jakby instynktownie, że jestem od nich trochę inny – jakbym był innym gatunkiem.
   Drapieżnikiem. Wilkiem w stadzie owiec.
   Dobra, ta myśl dziwi nawet mnie. Jak mi to w ogóle przyszło do głowy? Uch, zaczynam powoli wariować od tego wszystkiego… Mam nadzieję, że będę mógł tu zostać, bo inaczej pewnie dostanę jakiegoś załamania.
   Idę spokojnie w nieokreślonym kierunku. Skręcam losowo najpierw w prawo, potem wybieram drogę prosto, i…
   Biblioteka.
   Dobrze, w Drugiej Linii byłem w stanie to zrozumieć: w końcu mogłem jakoś bezwiednie przyjść do miejsca, w którym lubiłem się zaszywać. W Czwartej – no, dobra, pewnie da się to jakoś wytłumaczyć. Ale teraz, gdy jestem już w Piątej i znowu idąc naprawdę byle gdzie trafiam na dokładnie ten sam budynek, to normalne?!
   Mam mętlik w głowie, nie wiem, co o tym myśleć. Przyglądam się budowli dokładniej.
   Jest identycznie zbudowana, dokładnie tak, jak w poprzednich liniach; wszystkie inne budynki pozmieniały się choć trochę, ale nie ten. Dlaczego?
   Ryk syreny policyjnej wyrywa mnie z rozmyślań. Patrzę przez ramię i widzę, jak policjanci gramolą się z samochodów. Co się stało?
   Wystarczy mi tylko jedno spojrzenie, by wiedzieć, że mam przerąbane.
   Wszyscy, absolutnie wszyscy gliniarze mają wzrok utkwiony we mnie. Nie mam zamiaru czekać, aż zaczną mnie gonić; rzucam się biegiem w najbliższą uliczkę. Za sobą słyszę krzyki i strzały; mógłbym przysiąc, że jakaś kula przeleciała mi tuż nad głową i wbiła się w ścianę budynku obok mnie.
   Cholera, cholera, cholera!
   Co takiego narobił mój alternatywny bliźniak, że aż tak ma przerąbane?!
   W płucach zaczyna mnie kłuć, coraz trudniej mi złapać oddech… Nigdy nie lubiłem wysiłku, więc kondycji też nie mam za grosz; mimo to staram się dalej biec. Długo tak nie pociągnę, muszę coś wymyślić! Szybko!
   I jakby na zawołanie otwierają się przede mną drzwi jakiegoś mieszkania. Niewiele myśląc wpadam do środka i zatrzaskuję za sobą drzwi ku wyraźnemu zdziwieniu dziewczyny, która właśnie chciała wyjść.
   - Ten, um… - Wymachuję rękami. - Ja tylko, ten… Na chwilę.
   Dziewczyna stoi dalej ze zdziwieniem malującym się na jej twarzy. Patrzę się na nieszczęsną dziewoję i widzę, że ma długie blond włosy spięte w dwa kucyki po bokach głowy, przez co wygląda jak wyrośnięte dziecko z podstawówki. Zielone oczy ma schowane za grubymi okularami, ale i tak widzę, że chyba ma jakiś problem z zaakceptowaniem tego, co widzi.
   - Jak tylko policja stąd pójdzie, to się wyniosę – mówię powoli. - Rozumiesz?
   Oczekuję jakiejś reakcji – potaknięcia, czy coś, ale ona dalej gapi się na mnie jakby widziała ducha.
   - Em, to może pójdę do jakiegoś salonu, czy coś… - proponuję i nie czekając na odpowiedź obracam się na pięcie, ale zanim zdążę zrobić choćby jeden krok, słyszę głośno i wyraźnie:
   - Nie ruszaj się. Nawet nie drgnij!
   Kątem oka widzę, że celuje do mnie z pistoletu. Unoszę ręce do góry.
   - Ty też?! Co jest nie tak z wszystkimi?! - wołam.
   - Co jest nie tak z TOBĄ?! - wydziera się. Obracam się powoli, by jej nie sprowokować i widzę, że w jej oczach gromadzą się łzy. - Nie było cię tyle czasu! Wszyscy myśleli, że uciekłeś gdzieś daleko, że nie żyjesz, a teraz zjawiasz się tu jak gdyby nigdy nic?!
   Tupie nogą w bardzo dziecinny sposób. Łzy płyną jej po policzkach.
   - Do jasnej cholery! Nie ufasz mi?! MI?! Własnej, kurwa, siostrze nie możesz powiedzieć, że żyjesz, tylko stawiasz całą policję w mieście na nogi i TERAZ dopiero jesteś łaskawy przyjść?!
   - No… Tak – mówię powoli. - Ale przyszedłem.
   - Zamknij się! - krzyczy. Jej ręce trzymające pistolet drżą. - Jak mogłeś… Jak mogłeś mi to zrobić! Jak mogłeś mu to zrobić!
   Dobra… Nic nie rozumiem. Nic. Null. A wyjaśnianie całej sytuacji dziewczynie z rozstrojem nerwowym chyba nie jest w takiej sytuacji najlepszym pomysłem.
   - Przyszedłem powiedzieć: PRZEPRASZAM! - prawie krzyczę. Robię krok w jej stronę.
   - Nie zbliżaj się! - krzyczy, unosząc lekko spluwę. - Bo cię postrzelę!
   Ignoruję to; przeczucie mówi mi, że nic mi nie zrobi. Jest załamana, ale również czuje ulgę – nie skrzywdzi mnie. Nie mogłaby.
   Podchodzę do niej i bez słowa przytulam do siebie. Dziewczyna poddaje się i zaczyna rozpaczliwie łkać, chowając twarz.
   - Oj, Arthur… Tak się bałam…
  Nieśmiało głaskam ją po plecach, szepcząc jakieś głupie słowa otuchy bez żadnego znaczenia.
   Tak, Arthur, oficjalnie jesteś sadystą; dajesz wypłakać się w rękaw biednej dziewczynie zmartwionej o swojego brata i udajesz, że nim jesteś. Po prostu super. Gratulacje.
   Na szczęście dziewczyna szybko bierze się w garść i nawet uśmiecha się nieśmiało.
   - Ech, nie rozklejałam się tak odkąd miałam osiem lat… Cholera, to wszystko twoja wina.
   - Może.
   - Tsk… - Udaje obrażoną, ale nie potrafi ukryć radości. Wtula się we mnie jeszcze bardziej. - Powiedz… Gdzie byłeś? Czemu przez cały ten czas nie mogłeś się odezwać?
   - Miałem swoje powody – mruczę jej do ucha. Odkleja się ode mnie i przewraca oczami.
   - Hm, nie chcesz mówić, to nie mów. Ale nie oczekuj, że będę ci gotować.
   - Spokojnie, potrafię sam sobie zrobić jakieś żarcie.
   - Wątpię. Takiego antytalentu nie można się pozbyć! - Na jej twarzy znów pojawia się uśmiech.
   - Nie wierzysz w swojego braciszka?
   - Nie, nie wierzę. Wystarczająco dużo razy musiałam pomagać ci sprzątać po tym, jak wysadzałeś kuchnię w powietrze.
   - Heh… - No szybko, Arthur, wymyśl coś mądrego! Cokolwiek! - W takim razie może ty zrobisz żarcie, a ja… em… pozwiedzam dom…?
   Dziewczyna unosi jedną brew do góry, ale nic nie mówi. Uznaję to za pozwolenie i znikam w jednym z pokoi. Salon. Duża kanapa z narzutą w kratkę, dwa fotele, kominek i półki z książkami – słowem, żyć nie umierać; aż dziw, że to wszystko w - jakby nie patrzeć – moim domu. Dobra, mojej… siostry… Ale jednak!
   Podchodzę do półki z książkami i szybko przejeżdżam wzrokiem po tytułach. Nic nadzwyczajnego. To znaczy, nie ma żadnych dodatkowych, dziwnych rzeczy, które sugerowałyby jakieś istotne zmiany w tej Linii.
   Wyciągam jedną z książek na chybił trafił - „Rozwiązanie problemu głodu”. Na stronie tytułowej widzę dedykację:
   Dla Alice od kochającego brata. Trzymaj się, mała! Arthur
   Ach, więc nazywa się Alice i dostała tą książkę ode mnie… od mojej alternatywnej wersji. Dlaczego akurat tę książkę? Zabawnie. No, teraz przynajmniej wiem, jak się do niej zwracać.
   Wkrótce Alice przychodzi z talerzem pełnym kanapek z szynką. Biorę pierwszą z brzegu i wgryzam się w nią.
   - Mmm, dobre! - mówię z pełnymi ustami. - To mięso jest nieziemskie. Z czego to?
   Dziewczyna patrzy na mnie wzrokiem zdumionego bazyliszka.
   - Wiesz, że nie lubię o tym rozmawiać – mówi chłodno. Teraz to ja jestem zdziwiony. Co jest takiego obraźliwego w mięsie?
   - Jesteś wegetarianką czy co? - wypalam bez zastanowienia. Daję sobie mentalnie w twarz.
   Alice marszczy brwi.
   - Tak, od zawsze… O co ci chodzi? Mam ci dokładnie powiedzieć, dlaczego nie lubię jeść mięsa z czegoś, co chodziło i myślało?
   - Kłóciłbym się, czy zwierzęta myślą – wzruszam ramionami. Alice z jakiegoś powodu prycha.
   - Ale ty jesteś… - przewraca oczami. - Dobra, rób, co chcesz, ja idę już spać. Pogadamy rano, gdy się ogarniesz. I ty śpisz na kanapie.
   Wyszła.
    Dziwna osoba, ale… No, nawet dało się ją lubić. W jakiś sposób czułem, że to moja siostra.
Zawsze chciałem mieć rodzeństwo – osobę, która jest z tobą na dobre i na złe, która zawsze, bez względu na wszystko trzyma twoją stronę i pomoże ci wydostać się z najgorszych tarapatów. Ale, niestety, byłem sam. I jestem. I chyba się to nie zmieni.
   Dojadam kanapkę i wstaję. Łapię do ręki książkę z dedykacją - „Rozwiązanie problemu głodu”. Dość zagadkowy tytuł; z tyłu okładki jakiś recenzent rozpisuje się nad innowacyjnością i genialnością pomysłów autora i informuje, że ta książka stała się bestsellerem i została przetłumaczona na paręnaście języków – typowa pisanie o niczym tylko po to, bym kupił tego gniota. Ale cóż, jak mówią, nie można oceniać książki po okładce…
   Zabieram się za lekturę.
   W XXI wieku musimy zmierzyć się z wieloma problemami, ale za największy z nich uznaję – i myślę, że wszyscy powinni uznać – problem braku wystarczającej ilości żywności na świecie. Ale okazuje się, że już wkrótce ten problem, zdawałoby się – nie do rozwiązania, zniknie w przeciągu dekady. Jak?
   Odpowiedź jest stosunkowo prosta; humanitarny ubój nieproduktywnych zasobów ludzkich.
   Co?
   Dozwolony przez większość państw wchodzących w skład ONZ, równocześnie pozwoli na usunięcie dwóch największych bolączek naszych czasów: głodu i przeludnienia. Jak dokładnie działa ten system? Na jakiej podstawie wybiera się osobniki do uboju? Jak przerabiane jest mięso, zanim trafia do naszych sklepów? Tego wszystkiego dowiecie się z lektury tej książki!
   Nie mogę wydusić z siebie słowa. Nie mogę wymyślić nic, co w jakiś sposób oddawałoby to, jak się teraz czuję. Mój wzrok bezwiednie pada na talerz z jedzeniem.
   Czy ja właśnie…?
   Nie, nie można wyciągać pochopnych wniosków; wstaję i idę do kuchni. Zrobiło się już ciemno, muszę wszędzie pozapalać światła. Zaglądam do lodówki i znajduję opakowanie szynki. Rzucam okiem na etykietkę modląc się, by nie potwierdziły się moje przypuszczenia, ale chyba Bóg mnie nienawidzi.
   Ekologiczne mięso z humanitarnego uboju.
   Ekologiczne?! Pod jakim, kurwa, względem?! Czy naprawdę wszystkie straszne rzeczy muszą mieć mądre nazwy?
   Oddycham głęboko.
   Właśnie zeżarłem kanapki z ludzką szynką.
   Chciałbym powiedzieć, że zrobiło mi się niedobrze. Naprawdę chciałbym, ale byłoby to kłamstwo w żywe oczy: mój żołądek miał się świetnie. To nie jakiś tani serial, bym teraz padł na kolana i zaczął efektywnie rzygać. To rzeczywistość. Popieprzona rzeczywistość.
   Muszę się stąd wydostać, muszę, muszę.
   Teraz?
   A dlaczego by nie?! Czemu nie miałbym uciec stąd jak najszybciej?! Przecież wiem, że nie chcę tu zostać ani chwili dłużej!
   Alice? Co z Alice? Poradzi sobie! Nie obchodzi mnie! Nie ma jej!
   Nie chcę tu być, nie chcę, nie chcę…
   Myszkuję po domu szukając jakiegoś sposobu, by się zabić, ale nic nie umiem znaleźć… Może się powiesić jakoś na ubraniach? Nie, zaraz, nawet nie wiem, jak się powinno robić pętlę… Jestem idiotą.
   W takim razie co? CO MAM ZROBIĆ?!
   Oczywiście! Jestem debilem, że nie pomyślałem o tym wcześniej… Śmieję się nerwowo.Powinienem dostać antynobla w dziedzinie logiki.
   Idę spokojnym krokiem do kuchni. Zaglądam do szuflad, aż w końcu znajduję to, czego szukałem: piękny zestaw noży do mięsa. Heh.
   Chwytam ten, który wydaje mi się najostrzejszy, i przystawiam do nadgarstka.
   Jeden szybki ruch. Jeden ruch i będzie po wszystkim…
   Taaak, i zapaskudzę krwią całą kuchnię. Muszę zacząć wreszcie myśleć. Zresztą będzie to potwornie boleć, jeśli zrobię to w ten sposób.
   Znajduję łazienkę, nalewam gorącej wody do wanny. Rozbieram się; odrzucam na bok ubrania i nagle moja ręka zamiera, gdy wyczuwam łańcuszek.
   Medalion.
   Przecież mogę podróżować bez samobójstwa! To lepsze, prawda? Prawda?
   Rzecz w tym, że wcale tak nie uważam. Lekki uśmiech pojawia się na moich ustach, gdy ściągam medalion z szyi i kładę na nieposkładanych ubraniach. Nie jest mi potrzebny. Walić Drugiego i jego zasady! Całkiem prawdopodobnie, że po prostu mnie wkręcał mówiąc, że w niektórych przypadkach tylko tak da się podróżować między światami. Może chciał po prostu wkręcić mi kolejny nadajnik czy coś takiego… Ale nie ze mną te numery.
   Kładę się do wanny, ciepło dostaje się do każdego kawałka mojego ciała. To ciekawe uczucie, tak grzać się w wodzie i wiedzieć, że nawet gdy będę umierać, to ciepło będzie mnie ogarniać, pochłaniać…
   Przykładam nóż do nadgarstka i przeciągam ostrzem po ciele, otwierając żyły.
   Krew wpada do wody, tworząc jakby abstrakcyjne, ciągle zmieniające się kwiaty na powierzchni.
   Szybko, szybko…
   Różowa woda wygląda przepięknie.
   Opieram głowę o oparcie wanny, pozwalam sobie na odpoczynek, przymykam lekko oczy i…
   Czuję na sobie czyjś wzrok. Ktoś tu jest. Ktoś stoi w drzwiach. Ktoś zakradł się tu tak cicho, że go nie usłyszałem.
   Moja głowa obraca się w tamtym kierunku. Faktycznie, widzę sylwetkę człowieka, ale jest skryta w mroku korytarza i nie mogę jej rozpoznać. Uśmiecham się triumfalnie. Jeśli to ten Olivier, to się spóźnił; nie można zabić kogoś, kto właśnie popełnia samobójstwo.
   Kap, kap. Kolejne krople krwi zabarwiają wodę na różowo.
   - Nic nie możesz zrobić, rozumiesz? - śmieję się chrapliwie. - Nie możesz mnie zabić! Przegrywasz! Nie znajdziesz mnie więcej!
   I nagle gaśnie światło.
   Śmiech zamiera mi na ustach. Wyraźnie słyszę, że coś się porusza w mroku coś, czego nie mogę zobaczyć, ale wiem, że tu jest. Zacząłem się bać tym pierwotnym strachem małego zwierzątka przed ciemnością i… śmiercią? Co za ironia. Przecież obiektywnie rzecz biorąc już byłem martwy.
   Coś się porusza. Ostrożnie wstaję w wannie, ściskając nóż w śliskiej od wody dłoni. Czuję, jak ciepła krew spływa mi po ręce.
   Ruch. Bardziej zobaczyłem niż wyczułem, ale wiem mniej więcej, gdzie jest; zbliża się. Jest tu, tak rzeczywiste, namacalne…
   Srogo się przeliczy. Oj, pożałuje tego, jestem pewien. Pożałuje.
   Krok w moją stronę, jeszcze troszeczkę, a cię dosięgnę… Podejdź tu, proszę… Proszę…
   Ale on jakby wyczuł niebezpieczeństwo; cofa się coraz dalej, daleko poza mój zasięg, tuż pod ścianę.    Powoli, bezszelestnie wychodzi z łazienki.
   Czuję, że jestem coraz słabszy przez utratę krwi, ale nie mogę sobie pozwolić na to, by mi teraz uciekł. Muszę go dopaść, zanim on dopadnie mnie, proste. Okazał słabość, więc role się odwrócą.
   Wychodzę z wanny; moje stopy uderzają o kafelki z pluskiem. Krzywię się, gdy to słyszę. Świetnie, na pewno już zorientował się, że za nim idę. Nie mam czasu na ceregiele.
   Niemal wybiegam z łazienki. Wszystkie światła są pogaszone, choć pamiętam, że je zapalałem – gość pogasił je, a teraz pewnie szykuje na mnie zasadzkę gdzieś w ciemnym kącie, czeka tylko na okazję do ataku…
   Moja krew kapie na podłogę, ale nie zwracam na to uwagi. Nie teraz.
   Ostrożnie stawiam krok za krokiem, starając się to robić bez tworzenia hałasu. Bardzo chciałbym zapalić światło – to by naprawdę pomogło – ale nie mogę teraz ryzykować ujawnienia. Równie dobrze mógłbym zacząć się drzeć: „Hej, tu jestem! Nie uciekaj, chcę cię tylko zabić! Albo ty możesz zabić mnie, ale to i tak nic ci nie da!”
   Przemierzam powoli pokoje, aż nagle wypatruję go. Ledwo widzę jego sylwetkę w ciemnościach, ale chyba nie zauważa mnie. Podkradam się tak cicho, jak tylko potrafię; powoli, powolutku zbliżam się do niego…
   Nóż ciąży mi w dłoni.
   Oczy mam utkwione w cienistej kreaturze.
   Sprężam się do skoku i szybkim płynnym ruchem wbijam mu nóż w brzuch, po czym precyzyjnym ruchem ciągnę ostrze w dół, z łatwością przecinając skórę. Na podłogę z obrzydliwym plaskiem coś upada, coś obryzguje mi stopy. Krzyczy, zaskoczony… zaskoczona?!
   Wymacuję kontakt i zapalam światło.
   Przede mną leży Alice z wypatroszonym brzuchem.
   - O Boże… - wyrywa mi się.
   Jej koszula nocna nasiąkała krwią – musiała wstać z łóżka i z jakiegoś powodu nie zapalić światła.
   Nie było najgorsze to, że jej jelita prawie całkowicie walały się poza jamą brzuszną. Najgorsze było to, że wciąż żyła.
   Żyła i patrzyła się na mnie z niedowierzaniem, strachem… Jej wielkie oczy mówiły tylko o strachu i bólu.
   Głupie.
   - Co mam zrobić?! - mówię ni do niej, ni do siebie. Cholera jasna, przecież Alice mi nie odpowie!
Czas, czas ucieka i dla mnie, i dla niej.
   Mogę jej pomóc tylko w jeden sposób. Przykucam przy jej głowie, głaszczę ją po włosach i szepcę, żeby się uspokoiła. Słucha mnie, zamyka oczy.
   Oddycham ciężko, ale zmuszam się do ostatniego wysiłku; wbijam nóż głęboko w jej gardło. Fala krwi zalewa moje i tak brudne ręce. Alice przestaje się ruszać.
   Jest mi zimno.
   Kładę się na podłodze obok niej. Patrzę, jak krew powoli wypływa z nas obu, aż w końcu wszystko ginie w mroku.
   Wszystko znika, oprócz jednego.

   Wrażenia, że On mnie obserwuje.
__________________

Dziękuję za komentarze! Czytanie ich sprawia mi zawsze dużo frajdy, a przy okazji wiem, co robię źle. :) Dzię-ku-ję! 


2 komentarze:

  1. Jak brutalnie. O-O Zaczyna się robić coraz dziwniej

    OdpowiedzUsuń
  2. Tak myślałam, że to Alice xD
    Wbrew pozorom przyjemny rozdzialik, albo ja mam coś nie tak z mózgowicą... to drugie jest bardziej prawdopodne niestety. Dałabym tu jeszcze taki moment zawachania, zanim zabije Alice, ale to tylko taki kaprys.
    Już nie mogę się doczekać kolejnej linii! ^^
    (Czytałam ten rozdział chyba z 3 dni, nie polecam plastyka, bo więcej zajęć, a do tego jeszcze zajęćia dodatkowe :"D)
    Robi się coraz ciekawiej i psychiczniej, co uwielbiam, więc weny ci życzę i czasu, którego ja nie mam :')

    OdpowiedzUsuń