środa, 9 września 2015

Trzydzieści dni - Rozdział VIII


Jeśli boisz się śmierci i trzymasz się kurczowo życia, to widzisz jak demony ci je wyrywają, ale jeśli pogodzisz się ze śmiercią, to demony staja się aniołami, które uwolnią cię od życia na ziemi.
Ludwig Erhard

   Dobra, przyznaję się: przez calutki dzień nie zrobiłem nic. Zupełnie nic. Cały czas leżałem tylko w łóżku, to zasypiając, to narzekając na żarcie z MacDonalda, które przyniósł mi Alfred.
   Znowu to tanie żarcie. Jeśli będzie dalej odżywiał się w taki sposób, to umrze szybciej ode mnie. Heh. Nabrałem ochoty na czarny humor. Czy to znaczy, że już do końca mi odwala?
   Cóż, pomińmy to może milczeniem. Jeszcze mnie wsadzą do czubków i dopiero afera będzie. Tylko tego jeszcze mi brakowało, nie ma co.
   Więc, hmm, kolejny dzień mojego życia upłynął, zanim się zorientowałem.
   A, wspominałem, że w naszym pokoju było łóżko małżeńskie? Albo recepcjonistka była na tyle bystra, by zorientować się, o co nam chodzi, albo Alfred jest skończonym idiotą i chwalił się na prawo i lewo, że będzie ze mną spać. Dosłownie i w przenośni.
   Obawiałem się, że raczej zrobił to drugie.
   Następnego dnia obudziłem się koło dziesiątej rano z myślą: czternaście dni. Dwa tygodnie.
   Tak niewiele, tak wiele. Ciekawe, co uda mi się zrobić. Pewnie niewiele.
   Choć biorąc pod uwagę, że w ciągu szesnastu dni udało mi pojechać do Nowego Jorku, zdobyć serca dwóch facetów, w tym mojej szkolnej miłości, to chyba nie jest aż tak źle.
   Nie ma się czym martwić… Chyba.
   Gdy tylko wstałem, Alfred niemal siłą wcisnął mi kubek z kawą. Skrzywiłem się, gdy jej aromat zaatakował moje zmysły.
   - Bueee – mruknąłem. - Obrzydlistwo.
   - Nie narzekaj – powiedział z godnością Alfred. - Pij.
   - Niby czemu? - prychnąłem. - Nie będziesz mi rozkazywać, dzieciaku.
   - A będę, panno Kirkland. - Al uśmiechnął się z wyższością. - Nie pozwolę, żeby zmarnowała panienka kolejny dzień, który przecież może poświęcić najprzystojniejszemu mężczyźnie we wszechświecie, czyli mi.
   - Nie spoufalaj się, smarkaczu. I nie wypiję tego, jestem zupełnie trzeźwy, wypoczęty, gotowy do czegokolwiek, co ode mnie chcesz, i tak dalej.
   - Tak, tak… Ale kawę wypij.
   - Nie.
   - No co ty, Artie! - Alfred zrobił maślane oczy. - Dla mnie nie wypijesz?
   - Nie.
   Alfred przewrócił oczami i nadąsał się.
   - Cholera, ale z ciebie dziecko… - warknąłem.
   - Pffff!
   Naburmuszył się, idiota. Westchnąłem. Znam go na tyle, żeby wiedzieć, że może się tak dąsać cały dzień, jeśli nie zrobię tego, co ode mnie chce.
   Z miną pod tytułem „żyję z debilami” mruknąłem:
   - Dobra, niech ci będzie. - Upiłem łyk kawy i zakrztusiłem się. Alfred uśmiechnął się z zadowoleniem.
   - Haha, wygrałem! - zawołał tak donośnym głosem, że pewnie w całym hotelu było to słychać. Miałem wielką ochotę powiedzieć mu, żeby się zamknął, ale nie mogłem z prostego powodu: ledwo mogłem złapać oddech.
   Zaczynałem powoli panikować.
   Nie mogę oddychać!
   - Em, Arthur…? - zapytał po chwili Al, gdy wciąż kaszlałem. - Wszystko w porządku?
   Tak, cholera, na pewno ci odpowiem! Poczekaj, tylko wykaszlę płuca.
   Złapałem powietrze z tak przeraźliwym świstem, że Alfred aż się skulił. Na szczęście w sekundę potem zrozumiał, że może wypadałoby mi pomóc, i szybko walnął mnie w plecy.
   Zabolało jak cholera, ale na szczęście nareszcie zdołałem jakoś odetchnąć.
   - Uf… Cholera, co to było? - zapytał cicho Alfred.
   - Płuca szwankują. Normalne. Chyba mam przerzuty… Czy coś. - Wzruszyłem ramionami. W sumie mało mnie to obchodziło. Nie liczy się, na co jestem chory, skoro wynik będzie i tak taki sam, prawda?
   Alfred chyba miał nieco inne zdanie. Patrzył się na mnie oczekująco, jakby spodziewał się, że coś jeszcze mu powiem. W odpowiedzi tylko znów wzruszyłem ramionami.
   - Nie ma co się martwić na zapas – powiedziałem. Pokręcił przecząco głową.
   - Nie lepiej, żebyś poszedł do szpitala?
   - A po co? Przecież i tak mi nie pomogą. Chyba lepiej, żebym resztę mojego czasu spędził tutaj, niż w jakimś szpitalu, skąd nie będę mógł się ruszyć, gdzie będą dawać mi jakieś leki, które mi nic nie dadzą, ale będę się po nich czuć sto razy gorzej. Nie, lepiej niech zostanie tak, jak jest.
   - Jesteś pewien? - Al spojrzał na mnie pytająco. Posłałem mu miażdżące spojrzenie.
   - Jestem.
   - Ej, nie patrz tak na mnie. Martwię się tylko o ciebie!
   - Niepotrzebnie. Świetnie sobie radzę.
   - Właśnie widzę… - Al zamilkł, a jego oczy znowu zaczęły mnie uważnie lustrować jakby się spodziewał, że za chwilę wyparuję.
   - Em, tak… - zacząłem. - No, chyba chciałeś gdzieś iść.
   - A… No, fakt. - Otrząsnął się lekko. - Przecież nie będziemy tu siedzieć całe dwa tygodnie, nie?
   - A czemu nie? Mógłbyś wreszcie poczytać jakieś książki. Coś bardziej ambitnego od tych wszystkich tanich romansów, których było pełno w twoim mieszkaniu.
   - Ej! Niektóre wcale nie były tanie! - mruknął Al. Uśmiechnąłem się.
   - Dobra, prowadź.


***


   I po raz n-ty chodziliśmy bez celu po mieście. Ale nie było to takie złe – przecież nie chcieliśmy dojść w żadne konkretne miejsce. Chodziło nam o sam fakt chodzenia gdziekolwiek razem.
   Mijaliśmy więc różne domy, restauracje i sklepy; rozmawialiśmy na różne tematy. Na przykład o pogodzie. Ale to też nie było ważne, bo w końcu nie potrzebowaliśmy rozmowy, tylko swojej obecności. Chcieliśmy się sobą nacieszyć, póki możemy. Póki rzeczywistość nie stanie się tak bolesna, że będziemy tego wszystkiego żałować.
   - Szkoda – powiedział nagle Alfred zupełnie bez kontekstu.
   - Niby czego? - zdziwiłem się.
   - Że już nie grasz. Wiesz, na gitarze. Bardzo chętnie bym posłuchał.
   - Jakbym dostał do ręki gitarę, to może bym coś jeszcze potrafił, ale cóż… Moja gitara jest u mnie w domu, więc…
   - Chodź.
   - Co? Gdzie?
   - Tam – Alfred pokazał mi palcem sklep. Na wystawie widać było jakiś keybord, perkusję… No i gitary przeróżnego typu. Sklep muzyczny.
   - Ty chyba nie myślisz o tym, żeby…
   - A czemu nie? YOLO, staruszku! - zaśmiał się Alfred. - Chodź, wybierzemy ci coś ładnego. Ooo, widzisz tą czerwoną? Piękna!
   Dałem się zaciągnąć do sklepu i w paręnaście minut później trzymałem piękną gitarę akustyczną. Co prawda wolę elektryczną, ale nie ma co narzekać – dobrze, że w ogóle mogę grać.
   - Dobra, co teraz? - mruknąłem, trzymając w ramionach instrument. - Wracamy do hotelu?
   - Niby po co? - zdziwił się Alfred. - Chodźmy gdzieś na ulicę, usiądź sobie i pograj.
   - Co, mam żebrać? - teraz to ja się zdziwiłem.
   - Nie. Masz pochwalić się miejscowej ludności swoim talentem do grania na gitarze jak sam Szatan!
   Przewróciłem oczami.
   - To nie wypali. Nie wiem nawet, czy coś jeszcze pamiętam.
   - A jak masz zamiar się dowiedzieć, jak nie spróbujesz? Nie wygłupiaj się, siadaj!
Alfred jak gdyby nic usiadł na chodniku i pociągnął mnie za sobą tak, że niemal się wywaliłem.
   - Oszalałeś, idioto?! - wrzasnąłem.
   - Miły jak zawsze. Dobra, wyciągaj sprzęt i graj, a nie narzekaj jak stary dziad!
   Przewróciłem oczami, ale posłusznie wyciągnąłem instrument. Przejechałem ręką po strunach; wydały ładny, melodyjny dźwięk. Dobrze.
   Losowy akord. Nawet nieźle biorąc pod uwagę, że nie grałem prawie dwa lata. Zamknąłem oczy, a moje dłonie same zaczęły wędrować po strunach, układając melodię; zawsze tak robiłem. Parę fałszywych nut – cholera, muszę to sobie poprzypominać…
   Ale wkrótce zaczęło mi coraz łatwiej iść. W końcu zagrałem coś innego, coś prostego - „Radioactive” Imagine Dragons. Zawsze lubiłem tę piosenkę…
   Zacząłem nucić do rytmu. I nagle zaśpiewaliśmy chórem z Alfredem dokładnie w tym samym momencie:

   I'm waking up to ash and dust
   I wipe my brow and I sweat my rust
   I'm breathing in the chemicals

   I'm breaking in, shaping up, then checking out on the prison bus
   This is it, the apocalypse
   Whoa
   I'm waking up!

   Dłonie same łapią chwyty: a, C, G, F.
   Piosenka jakby sama spływa nam z ust. Znów nawiedza mnie to dziwne, przeszywające na wskroś uczucie, które pojawia się zawsze, gdy gram; jakby muzyka tworzyła się bez mojego udziału. Jakbym był pośrednikiem między melodią a światem…

   I feel it in my bones
   Enough to make my system blow
   Welcome to the new age, to the new age…

   Niektórzy ludzie przechodzili nie zaszczycając nas nawet spojrzeniem, ale inni spoglądali na nas z uśmiechem i zaciekawieniem – ba; jedna dziewczyna zaczęła nawet śpiewać razem z nami!
   A przecież nie różniliśmy się niczym od innych grajków na ulicach, śpiewających za grosze. Ludzie byli do tego przyzwyczajeni. A jednak mimo to…
   To było coś innego. Dawałem z siebie wszystko, uderzałem w struny gitary tak mocno, że zdzierałem sobie skórę…

   I'm radioactive, radioactive!

   Może to coś we mnie. Może to ta świadomość, że za dwa tygodnie mnie nie będzie, że zostaną po mnie tylko wspomnienia w pamięci tych ludzi.
   Może właśnie to sprawiło, że grałem chyba najlepiej w życiu.
   Ogarnęła mnie euforia w najczystszej postaci; poczułem się tak, jakbym wypił parę butelek wina. Czułem, że mogę zrobić wszystko, że zrobię wszystko!
   Alfred chyba też to czuł – patrzył na mnie z promiennym uśmiechem, jakby chciał powiedzieć: „Wiem”.
   To było coś pięknego.

   I'm radioactive, radioactive!

   Ostatnie akordy i zabrzmiała cisza. A potem wybuchły oklaski.
   Uśmiechałem się lekko, nie wiedząc do końca, jak się zachować. Spojrzałem na Alfreda i zobaczyłem, że jego oczy wprost emanują szczęściem – jakby cała jego dusza przesiąkła tym uczuciem na tyle, żeby zacząć przekazywać to innym…
   Zaśmiałem się. Popatrzyłem an ludzi dookoła; w ich pamięci zostanę na długo po tym, jak sam umrę.
   Nie, nie umrę. Człowiek żyje tak długo, jak długo żyje pamięć o nim.
   Zabawna myśl.
   - Zagrasz jeszcze coś? - zapytał mnie Alfred.
   Otworzyłem usta i nabrałem powietrza w płuca, by mu odpowiedzieć, i wtedy to się stało.
   Ostry, piekący ból przeszył moją klatkę piersiową; syknąłem z bólu, co okazało się fatalnym posunięciem.
   Znów nie mogłem złapać oddechu.
   Minęło parę sekund zanim ludzie zorientowali się, że coś jest nie tak.
   - Arthur? Arthur! - prawie krzyczał Al. - Co mam zrobić?!
   Nie wiem. Nie wiem! Nie chcę tak umierać… Przecież miałem mieć jeszcze tyle czasu!
   NIE CHCĘ TAK UMIERAĆ!
   Nie mogłem wykrztusić słowa; nie miałem jak.
   - Niech ktoś zadzwoni po karetkę!
   Przed oczami zaczęły mi tańczyć czarne plamy. Ból stawał się nie do zniesienia; z kącików ust wypłynęły pojedyncze łzy.
   - Arthur, trzymaj się! - słyszałem jak przez mgłę głos Alfreda; czułem w nim panikę. - Trzymaj się, już tu jadą…
   Zobaczyłem jego twarz, gdy nachylał się nade mną, a potem moja świadomość ostatecznie odmówiła współpracy.
   Wszystko pokryła czerń.

__________________

Nioch. Wkrótce następny rozdział, a w piąteczek - "Nieskończoność minus jeden". Dziękuję za komentarze - to naprawdę miłe, że ktoś lubi to, co robię :) Ciao!


1 komentarz:

  1. Łe domyślam się, że za niedługo koniec. Szkoda. Jeden z moich ulubionych fików. No, ale cóż, wszystko się kiedyś kończy. Mam nadzieję, że "Nieskończoność minus jeden" będziesz pisała tak samo dobrze jak "Trzydzieści dni". W każdym razie już jest super, więc nie narzekam. Tylko troche mnie boli, że "Trzydzieści dni" się kończy. Zakończ tą serię w wielkim stylu plz. Zostań moim mistrzem

    OdpowiedzUsuń