Jeśli
boisz się śmierci i trzymasz się kurczowo życia, to widzisz jak
demony ci je wyrywają, ale jeśli pogodzisz się ze śmiercią, to
demony staja się aniołami, które uwolnią cię od życia na ziemi.
Ludwig
Erhard
Dobra,
przyznaję się: przez calutki dzień nie zrobiłem nic. Zupełnie
nic. Cały czas leżałem tylko w łóżku, to zasypiając, to
narzekając na żarcie z MacDonalda, które przyniósł mi Alfred.
Znowu
to tanie żarcie. Jeśli będzie dalej odżywiał się w taki sposób,
to umrze szybciej ode mnie. Heh. Nabrałem ochoty na czarny humor.
Czy to znaczy, że już do końca mi odwala?
Cóż,
pomińmy to może milczeniem. Jeszcze mnie wsadzą do czubków i
dopiero afera będzie. Tylko tego jeszcze mi brakowało, nie ma co.
Więc,
hmm, kolejny dzień mojego życia upłynął, zanim się
zorientowałem.
A,
wspominałem, że w naszym pokoju było łóżko małżeńskie? Albo
recepcjonistka była na tyle bystra, by zorientować się, o co nam
chodzi, albo Alfred jest skończonym idiotą i chwalił się na prawo
i lewo, że będzie ze mną spać. Dosłownie
i w przenośni.
Obawiałem
się, że raczej zrobił to drugie.
Następnego
dnia obudziłem się koło dziesiątej rano z myślą: czternaście
dni. Dwa tygodnie.
Tak
niewiele, tak wiele. Ciekawe, co uda mi się zrobić. Pewnie
niewiele.
Choć
biorąc pod uwagę, że w ciągu szesnastu dni udało mi pojechać do
Nowego Jorku, zdobyć serca dwóch
facetów, w tym mojej szkolnej miłości, to chyba nie jest aż tak
źle.
Nie
ma się czym martwić… Chyba.
Gdy
tylko wstałem, Alfred niemal siłą wcisnął mi kubek z kawą.
Skrzywiłem się, gdy jej aromat zaatakował moje zmysły.
-
Bueee – mruknąłem. - Obrzydlistwo.
-
Nie narzekaj – powiedział z godnością Alfred. - Pij.
-
Niby czemu? - prychnąłem. - Nie będziesz mi rozkazywać,
dzieciaku.
-
A będę, panno Kirkland. - Al uśmiechnął się z wyższością. -
Nie pozwolę, żeby zmarnowała panienka kolejny dzień, który
przecież może poświęcić najprzystojniejszemu mężczyźnie we
wszechświecie, czyli mi.
-
Nie spoufalaj się,
smarkaczu. I nie wypiję tego, jestem zupełnie trzeźwy, wypoczęty,
gotowy do czegokolwiek, co ode mnie chcesz, i tak dalej.
-
Tak, tak… Ale kawę wypij.
-
Nie.
-
No co ty, Artie! - Alfred zrobił maślane oczy. - Dla mnie nie
wypijesz?
-
Nie.
Alfred
przewrócił oczami i nadąsał się.
-
Cholera, ale z ciebie dziecko… - warknąłem.
-
Pffff!
Naburmuszył
się, idiota. Westchnąłem. Znam go na tyle, żeby wiedzieć, że
może się tak dąsać cały dzień, jeśli nie zrobię tego, co ode
mnie chce.
Z
miną pod tytułem „żyję z debilami” mruknąłem:
-
Dobra, niech ci będzie. - Upiłem łyk kawy i zakrztusiłem się.
Alfred uśmiechnął się z zadowoleniem.
-
Haha, wygrałem! - zawołał tak donośnym głosem, że pewnie w
całym hotelu było to słychać. Miałem wielką ochotę powiedzieć
mu, żeby się zamknął, ale nie mogłem z prostego powodu: ledwo
mogłem złapać oddech.
Zaczynałem
powoli panikować.
Nie
mogę oddychać!
-
Em, Arthur…? - zapytał po chwili Al, gdy wciąż kaszlałem. -
Wszystko w porządku?
Tak,
cholera, na pewno ci odpowiem! Poczekaj, tylko wykaszlę płuca.
Złapałem
powietrze z tak przeraźliwym świstem, że Alfred aż się skulił.
Na szczęście w sekundę potem zrozumiał, że może wypadałoby mi
pomóc, i szybko walnął mnie w plecy.
Zabolało
jak cholera, ale na szczęście nareszcie zdołałem jakoś
odetchnąć.
-
Uf… Cholera, co to było? - zapytał cicho Alfred.
-
Płuca szwankują. Normalne. Chyba mam przerzuty… Czy coś. -
Wzruszyłem ramionami. W sumie mało mnie to obchodziło. Nie liczy
się, na co jestem chory, skoro wynik będzie i tak taki sam, prawda?
Alfred
chyba miał nieco inne zdanie. Patrzył się na mnie oczekująco,
jakby spodziewał się, że coś jeszcze mu powiem. W odpowiedzi
tylko znów wzruszyłem ramionami.
-
Nie ma co się martwić na zapas – powiedziałem. Pokręcił
przecząco głową.
-
Nie lepiej, żebyś poszedł do szpitala?
-
A po co? Przecież i tak mi nie pomogą. Chyba lepiej, żebym resztę
mojego czasu spędził tutaj, niż w jakimś szpitalu, skąd nie będę
mógł się ruszyć, gdzie będą dawać mi jakieś leki, które mi
nic nie dadzą, ale będę się po nich czuć sto razy gorzej. Nie,
lepiej niech zostanie tak, jak jest.
-
Jesteś pewien? - Al spojrzał na mnie pytająco. Posłałem mu
miażdżące spojrzenie.
-
Jestem.
-
Ej, nie patrz tak na mnie. Martwię się tylko o ciebie!
-
Niepotrzebnie. Świetnie sobie radzę.
-
Właśnie widzę… - Al zamilkł, a jego oczy znowu zaczęły mnie
uważnie lustrować jakby się spodziewał, że za chwilę wyparuję.
-
Em, tak… - zacząłem. - No, chyba chciałeś gdzieś iść.
-
A… No, fakt. - Otrząsnął się lekko. - Przecież nie będziemy
tu siedzieć całe dwa tygodnie, nie?
-
A czemu nie? Mógłbyś wreszcie poczytać jakieś książki. Coś
bardziej ambitnego od tych wszystkich tanich romansów, których było
pełno w twoim mieszkaniu.
-
Ej! Niektóre wcale nie były tanie! - mruknął Al. Uśmiechnąłem
się.
-
Dobra, prowadź.
***
I
po raz n-ty chodziliśmy bez celu po mieście. Ale nie było to takie
złe – przecież nie chcieliśmy dojść w żadne konkretne
miejsce. Chodziło nam o sam fakt chodzenia gdziekolwiek razem.
Mijaliśmy
więc różne domy, restauracje i sklepy; rozmawialiśmy na różne
tematy. Na przykład o pogodzie. Ale to też nie było ważne, bo w
końcu nie potrzebowaliśmy rozmowy, tylko swojej obecności.
Chcieliśmy się sobą nacieszyć, póki możemy. Póki rzeczywistość
nie stanie się tak bolesna, że będziemy tego wszystkiego żałować.
-
Szkoda – powiedział nagle Alfred zupełnie bez kontekstu.
-
Niby czego? - zdziwiłem się.
-
Że już nie grasz. Wiesz, na gitarze. Bardzo chętnie bym posłuchał.
-
Jakbym dostał do ręki gitarę, to może bym coś jeszcze potrafił,
ale cóż… Moja gitara jest u mnie w domu, więc…
-
Chodź.
-
Co? Gdzie?
-
Tam – Alfred pokazał mi palcem sklep. Na wystawie widać było
jakiś keybord, perkusję… No i gitary przeróżnego typu. Sklep
muzyczny.
-
Ty chyba nie myślisz o tym,
żeby…
-
A czemu nie? YOLO, staruszku! - zaśmiał się Alfred. - Chodź,
wybierzemy ci coś ładnego. Ooo, widzisz tą czerwoną? Piękna!
Dałem
się zaciągnąć do sklepu i w paręnaście minut później
trzymałem piękną gitarę akustyczną. Co prawda wolę elektryczną,
ale nie ma co narzekać – dobrze, że w ogóle mogę grać.
-
Dobra, co teraz? - mruknąłem, trzymając w ramionach instrument. -
Wracamy do hotelu?
-
Niby po co? - zdziwił się Alfred. - Chodźmy gdzieś na ulicę,
usiądź sobie i pograj.
-
Co, mam żebrać? - teraz to ja się zdziwiłem.
-
Nie. Masz pochwalić się miejscowej ludności swoim talentem do
grania na gitarze jak sam Szatan!
Przewróciłem
oczami.
-
To
nie wypali. Nie wiem nawet, czy coś jeszcze pamiętam.
-
A jak masz zamiar się
dowiedzieć, jak nie spróbujesz? Nie wygłupiaj się, siadaj!
Alfred
jak gdyby nic usiadł na chodniku i pociągnął mnie za sobą tak,
że niemal się wywaliłem.
-
Oszalałeś, idioto?! - wrzasnąłem.
-
Miły jak zawsze. Dobra, wyciągaj sprzęt i graj, a nie narzekaj jak
stary dziad!
Przewróciłem
oczami, ale posłusznie wyciągnąłem instrument. Przejechałem ręką
po strunach; wydały ładny, melodyjny dźwięk. Dobrze.
Losowy
akord. Nawet nieźle biorąc pod uwagę, że nie grałem prawie dwa
lata. Zamknąłem oczy, a moje dłonie same zaczęły wędrować po
strunach, układając melodię; zawsze tak robiłem. Parę fałszywych
nut – cholera, muszę to sobie poprzypominać…
Ale
wkrótce zaczęło mi coraz łatwiej iść. W końcu zagrałem coś
innego, coś prostego - „Radioactive” Imagine Dragons. Zawsze
lubiłem tę piosenkę…
Zacząłem
nucić do rytmu. I nagle zaśpiewaliśmy chórem z Alfredem dokładnie
w tym samym momencie:
I'm
waking up to ash and dust
I wipe my brow and I sweat my rust
I'm breathing in the chemicals
I'm breaking in, shaping up, then checking out on the prison bus
This is it, the apocalypse
Whoa
I wipe my brow and I sweat my rust
I'm breathing in the chemicals
I'm breaking in, shaping up, then checking out on the prison bus
This is it, the apocalypse
Whoa
I'm
waking up!
Dłonie
same łapią chwyty: a, C, G, F.
Piosenka
jakby sama spływa nam z ust. Znów nawiedza mnie to dziwne,
przeszywające na wskroś uczucie, które pojawia się zawsze, gdy
gram; jakby muzyka tworzyła się bez mojego udziału. Jakbym był
pośrednikiem między melodią a światem…
Niektórzy
ludzie przechodzili nie zaszczycając nas nawet spojrzeniem, ale inni
spoglądali na nas z uśmiechem i zaciekawieniem – ba; jedna
dziewczyna zaczęła nawet śpiewać razem z nami!
A
przecież nie różniliśmy się niczym od innych grajków na
ulicach, śpiewających za grosze. Ludzie byli do tego
przyzwyczajeni. A jednak mimo to…
To
było coś innego. Dawałem z siebie wszystko, uderzałem w struny
gitary tak mocno, że zdzierałem sobie skórę…
I'm
radioactive, radioactive!
Może
to coś we mnie. Może to ta świadomość, że za dwa tygodnie mnie
nie będzie, że zostaną po mnie tylko wspomnienia w pamięci tych
ludzi.
Może
właśnie to sprawiło, że grałem chyba najlepiej w życiu.
Ogarnęła
mnie euforia w najczystszej postaci; poczułem się tak, jakbym wypił
parę butelek wina. Czułem, że mogę zrobić wszystko, że zrobię
wszystko!
Alfred
chyba też to czuł – patrzył na mnie z promiennym uśmiechem,
jakby chciał powiedzieć: „Wiem”.
To
było coś pięknego.
I'm
radioactive, radioactive!
Ostatnie
akordy i zabrzmiała cisza. A potem wybuchły oklaski.
Uśmiechałem
się lekko, nie wiedząc do końca, jak się zachować. Spojrzałem
na Alfreda i zobaczyłem, że jego oczy wprost emanują szczęściem
– jakby cała jego dusza przesiąkła tym uczuciem na tyle, żeby
zacząć przekazywać to innym…
Zaśmiałem
się. Popatrzyłem an ludzi dookoła; w ich pamięci zostanę na
długo po tym, jak sam umrę.
Nie,
nie umrę. Człowiek żyje tak długo, jak długo żyje pamięć o
nim.
Zabawna
myśl.
-
Zagrasz jeszcze coś? - zapytał mnie Alfred.
Otworzyłem
usta i nabrałem powietrza w płuca, by mu odpowiedzieć, i wtedy to
się stało.
Ostry,
piekący ból przeszył moją klatkę piersiową; syknąłem z bólu,
co okazało się fatalnym posunięciem.
Znów
nie mogłem złapać oddechu.
Minęło
parę sekund zanim ludzie zorientowali się, że coś jest nie tak.
-
Arthur? Arthur! - prawie krzyczał Al. - Co mam zrobić?!
Nie
wiem. Nie wiem! Nie chcę tak umierać… Przecież miałem mieć
jeszcze tyle czasu!
NIE
CHCĘ TAK UMIERAĆ!
Nie
mogłem wykrztusić słowa; nie miałem jak.
-
Niech ktoś zadzwoni po karetkę!
Przed
oczami zaczęły mi tańczyć czarne plamy. Ból stawał się nie do
zniesienia; z kącików ust wypłynęły pojedyncze łzy.
-
Arthur, trzymaj się! - słyszałem jak przez mgłę głos Alfreda;
czułem w nim panikę. - Trzymaj się, już tu jadą…
Zobaczyłem
jego twarz, gdy nachylał się nade mną, a potem moja świadomość
ostatecznie odmówiła współpracy.
Wszystko
pokryła czerń.
__________________
Nioch. Wkrótce następny rozdział, a w piąteczek - "Nieskończoność minus jeden". Dziękuję za komentarze - to naprawdę miłe, że ktoś lubi to, co robię :) Ciao!
Łe domyślam się, że za niedługo koniec. Szkoda. Jeden z moich ulubionych fików. No, ale cóż, wszystko się kiedyś kończy. Mam nadzieję, że "Nieskończoność minus jeden" będziesz pisała tak samo dobrze jak "Trzydzieści dni". W każdym razie już jest super, więc nie narzekam. Tylko troche mnie boli, że "Trzydzieści dni" się kończy. Zakończ tą serię w wielkim stylu plz. Zostań moim mistrzem
OdpowiedzUsuń