środa, 19 sierpnia 2015

Trzydzieści dni - Rozdział VI


Miłość niejed­nokrot­nie przyrówny­wano do cho­roby. Na­leży do­dać dla ścisłości, że jest to cho­roba, pod­czas której chorzy zaz­wyczaj kładą się do łóżka. 
Magdalena Samozwaniec



   To nie było nic mocnego - ot, lekki pocałunek w usta. Nic szczególnego, ale…
   Ale to było coś więcej. Po wielu latach wreszcie byłem w stanie zrobić to, co chciałem: mogłem go dotknąć, poczuć. Był mój. Nie potrzebowaliśmy do tego wielkiej namiętności, płomiennych wyznań uczuć - oboje wiedzieliśmy, o co chodzi.
   Cóż… może nie do końca. Alfred wciąż mi wszystkiego nie opowiedział - jak się tu znalazł, co robił przez te wszystkie lata, dlaczego pracuje tak, jak pracuje. Ale mamy czas. Nie mam zamiaru się śpieszyć, skoro już dostałem to, co chciałem.
   Chyba jednak nie marnuję mojego czasu tak bardzo, jak mi się wydawało.
   Popatrzyliśmy sobie przez chwilę w oczy, po czym w tej samej chwili odwróciliśmy wzrok, oboje zażenowani. Jak długo można gapić się na drugą osobę? Można zmarnować na to mnóstwo czasu, bo przecież tak naprawdę nigdy nie poznasz dokładnie tego drugiego człowieka, zawsze będzie cię zaskakiwał. My przecież się prawie w ogóle nie znamy; parę lat zatarło wspomnienia, zostawiając jedynie lekki ślad, pamięć o tym, kim jest ta druga osoba. Ale choćby minęło dziesięć czy pięćdziesiąt lat, ta jedna osoba pozostanie w naszej pamięci, żerując na nas i sabotując co rusz nasz umysł, aż wreszcie zbierzemy się w sobie i pójdziemy, by wykrzyczeć nasze uczucia. U mnie zostało to przyśpieszone przez chorobę, ale to była tylko kwestia czasu, aż sam odnajdę Alfreda i opowiem mu wszystko bez ogródek. Jakby wtedy zareagował? Tak, jak teraz? Może odrzuciłby mnie? Tego nie dowiem się nigdy, i dobrze: mam już wszystko, co kiedykolwiek chciałem mieć.
   Oprócz czasu.
   Tik-tak, zegar tyka, coraz mniej czasu, coraz szybciej sekundy uciekają do nicości, a my leżymy jak kretyni na tej kanapie i nie potrafimy wydusić z siebie słów. Ale co byśmy mogli powiedzieć?
   Prawdę.
   Muszę mu opowiedzieć o wszystkim. To mój cholerny, psi obowiązek; powiadomić osobę, którą kocham, że niedługo mnie nie będzie. Że to tylko kwestia czasu, aż zostawię go tutaj samego ze złamanym sercem. Może lepiej by było, gdyby to wszystko się nie wydarzyło, gdybym został w domu, pracował od rana do nocy i codziennie padał do łóżka wypompowany z całej energii, mając przed sobą perspektywę szybkiej śmierci. Wtedy przynajmniej nie złamałbym nikomu serca - ani Francisowi, ani Alfredowi. A teraz wygląda na to, że będę musiał zniszczyć ich obu.
   Jestem strasznym egoistą, wiem. Wykorzystuję inne osoby tylko po to, by poczuć, że do końca nie zmarnowałem sobie życia. Ale to ludzki odruch. Chcę, by jakaś osoba mnie pamiętała; żeby za ileś lat, gdy Alfred zakocha się w jakiejś miłej dziewczynie, będzie miał dzieci, potem wnuki, mógł usiąść i powiedzieć: tak, miałem kiedyś kogoś, kto był dla mnie drogi. Nazywał się Arthur Kirkland. Był śmiertelnie chory, towarzyszyłem mu do końca… Ale to był fajny gość!
   Chcę być żywy w jego pamięci nawet wtedy, gdy już umrę dla świata. Więc czy to takie złe, bym jeszcze trochę z nim pobył, zanim odejdę?
   Muszę mu powiedzieć. Teraz. Zaraz. nie ma czasu.
   - Zrobić ci herbaty? - zapytałem, zrzucając go z siebie na podłogę.
   - Aua, Arthur!
   Powiem mu.

***

   I znowu siedzieliśmy tak jak ostatnio przy tym stole, tyle że ja nareszcie miałem swoją herbatę, a Al truł się kawą.
   Patrzyłem na niego, upiłem łyk herbaty. Jak mam to zacząć tak, żeby zrozumiał?
   - Ej, nie gap się na mnie w ten sposób - powiedział Alfred, pociągając łyk napoju. - Wyglądasz tak, jakbyś miał za chwilę poinformować mnie, że jesteś śmiertelnie chory czy coś.
   - W sumie to masz rację, za mniej więcej siedemnaście dni umrę. Dzięki za wsparcie.
   Alfred wypluł kawę. Skrzywiłem się z niesmakiem, kiedy poczułem gorące krople na twarzy.
   - Jasna cholera, Al! - wrzasnąłem. - Jeśli tak bardzo chcesz, żeby coś trysnęło mi na twarz, to…
   - Ty żartujesz, prawda?! - wydarł się Alfred. - Nie zrobiłbyś mi czegoś takiego! Nie… nie teraz!
   - No, ja na pewno nie wyplułbym na ciebie…
   - Cholera jasna, przestań robić sobie ze mnie jaja! - Walnął pięścią w stół tak, że moja filiżanka podskoczyła i przewróciła się. Super, teraz jestem mokry i z kawy, i z herbaty.
   - Nie robię sobie z ciebie jaj. - przewróciłem oczami. - Ja po prostu…
   Przerwałem. Alfred patrzył się tempo w stół, kompletnie nie zwracając uwagi na to, co mówię. Jego oczy były zupełnie bez wyrazu. Puste. Trochę mnie to przestraszyło. Już miałem się zapytać, czy wszystko w porządku, gdy powiedział bardzo, bardzo cicho:
   - Powiedz mi, że to tylko kiepski żart… Ty nie możesz… Po prostu nie możesz… - Nagle zerwał się, złapał mnie za ramiona i potrząsnął mocno. - NIE MOŻESZ, SŁYSZYSZ?!
   - Alfred, cholera, przestań! - krzyknąłem. Jego palce boleśnie wbijały się w moje ciało; zawsze był silny, ale teraz czułem się tak, jakby miażdżył mi ramiona imadłem. Nie kontrolował się.
   Potrząsnął mną jeszcze raz tak mocno, że zdołał przewrócić mnie razem z krzesłem. Poleciałem gwałtownie do tyłu i walnąłem głową w posadzkę; wrzasnąłem z bólu.
   - OSZALAŁEŚ, ALFRED?! - teraz ja się wydarłem. - OGARNIJ SIĘ!
   Chłopak patrzył na mnie z przerażeniem, jakby dopiero teraz zrozumiał, co się stało. Podszedł do mnie, podał mi rękę, żebym mógł wstać; znów miał ten pusty wzrok. Zauważyłem, że oczy za szkłami jego okularów są mokre, jakby zaraz miał wybuchnąć płaczem, ale powstrzymuje się ze względu na coś. Może własną dumę? Może nie chce mnie martwić?
   Szarpnąłem go za rękaw, przyciągnąłem do siebie.
   - Al, jeśli chcesz, płacz.
   Położył się na posadzce obok mnie. Kafle były zimne, czułem chłód przenikający moje ciało. A może mi się to wszystko wydawało? To nie ma znaczenia. Nic nie miało znaczenia.
   Przytuliliśmy się do siebie i tak po prostu leżeliśmy, obserwując siebie. I razem płakaliśmy.

***

   Spanie na zimnych kaflach nie było dobrym pomysłem, ale co mnie to obchodzi? Świat dla mnie się kończy, więc co za różnica, czy budzę się obolały i przeziębiony, czy nie?
   Cóż, dla mnie faktycznie nie miało to znaczenia, ale Alfred uparł się, bym został w łóżku i żarł tabletki. Jakby mogłoby mi to cokolwiek pomóc… Mam już jedną chorobę, druga nie robi już na mnie żadnego wrażenia.
   - Naprawdę nie chcę marnować czasu na to, żeby…
   - Ucisz się - warknął Alfred. - Nigdzie nie pójdziesz. A czasu mamy dość. Jutro wyjeżdżamy.
   - Niby gdzie?
   - Gdzie tylko zechcesz - odpowiedział, jakby to było najbardziej oczywistą rzeczą na świecie. Uniosłem brwi do góry.
   - Okej, nie mam pytań. Tylko, jak pewnie zauważyłeś, nie mam przy sobie moich rzeczy.
   - Właśnie miałem cię o to spytać… Gdzie są? W jakimś hotelu? Pójdę je przynieść, zanim je wywalą.
   - Cóż… To jest trochę bardziej skomplikowane - mruknąłem.
   - Czyli…?
   - Ten gość, Francis… Wiesz który? - Alfred pokręcił głową. - No, ten, z którym się całowałem na scenie…
   - Ach.
   - No właśnie. Jakby… są u niego.
   Alfred spojrzał się na mnie w ciszy. Nie uśmiechał się. Nie pasowało to do niego.
   - Więc - kontynuowałem - myślę, że nie chcesz tam iść.
   - Mylisz się - warknął. Dobrze, to już było kompletnie dziwne; nie pamiętam ani jednego momentu, żeby odzywał się takim tonem. - Lepiej, żebym poszedł tam ja, niż ty.
   - Czemu? Nie ufasz mi?
   - Nie o to chodzi - żachnął się. - Wolę, żebyś się z nim nie spotykał. W ogóle.
   - Niby dlaczego? To było przelotne, tak tylko…
   - Nie mogę wytrzymać myśli, że on… - Alfred zaciął się i pokręcił szybko głową. - Po prostu… Nie. Nie pozwolę ci.
   - Ty mi nie pozwolisz? - prychnąłem. - Nie możesz dyktować mi, co mam robić.
   - Mogę. Jestem silniejszy, no i ty jesteś chory, co czyni mnie za ciebie odpowiedzialnym. I chcę, żebyś należał tylko do mnie, rozumiesz?
   - Nie jestem jakimś przedmiotem, żebym mógł do kogoś należeć! - oburzyłem się. Ten dzieciak pozwalał sobie na stanowczo za dużo.
   - Skaczesz z łóżka do łóżka, więc by temu zapobiec, muszę cię trzymać przy sobie - uśmiechnął się drwiąco Al.
   To już było chamskie.
   - JA niby skaczę z łóżka do łóżka?! I to mówi mi facet, który tańczy w klubie dla gejów jakieś erotyczne wygibasy, jak przypuszczam za grubą kasę, i nie wiadomo co jeszcze robi z zainteresowanymi klientami?!
Alfred wydął wargi.
   - Nie puszczam się za kasę.
   - Miło mi to słyszeć.
   - A ty się puszczasz za serca,
  - E… co? - zapytałem, przekręcając głowę.
   Alfred uśmiechnął się smutno, Bardzo, bardzo smutno.
   - Wiesz, trudno się w tobie nie zakochać. Udawało mi się to przez wiele lat… Ale teraz widzę, jak bardzo jesteś okrutny. I wiesz, co jest najgorsze? - Pochylił się tak, że prawie stykaliśmy się nosami. - Chcę, żebyś dla mnie był jeszcze gorszy. Żebyś rozkochał mnie w sobie tak bardzo, że nie będę mógł wytrzymać bez ciebie. Żebyś był dla mnie przekleństwem, żebym cię nienawidził i kochał równocześnie. Robisz tak każdemu, wiesz? Założę się, że ten Francis w duszy cieszy się, że go opuściłeś, bo jesteś naprawdę bezwzględny dla tych, których chcesz.
   Pocałował mnie krótko.
   - Napisz mi ten adres, przyniosę ci twoje rzeczy - mruknął jeszcze na zakończenie, podsuwając mi jakąś kartkę i długopis.
   Napisałem. Alfred wyszedł, ale zostawił po sobie chaos w mojej głowie.
   Szaleństwo. Oboje jesteśmy świrami. Oboje złamaliśmy sobie serca więcej niż raz. I oboje bardzo, ale to bardzo nie chcemy przestać.
   Nagle wpadłem na pewien pomysł. Uśmiechnąłem się - trochę z wisielczego humoru, jaki właśnie zaświtał mi w głowie, a trochę smutno. Alfred zostawił koło mnie zeszyt z czystymi, białymi kartkami i ten długopis. Niebieski. Szkoda, że nie czarny - bardzo by się nadał do pisania czegoś takiego. Jak już żałoba, to na całego, a co! Nie ma po co narzekać, ważna jest treść.
   Chwilę dobierałem słowa, po czym zacząłem pisać.

***

   Znów lotnisko. Ludzie spacerujący, śpieszący się gdzieś, witający; cały ten chaos w jakiś sposób mnie onieśmielał, sprawiał, że chciałem wyparować stąd jak najszybciej. Ale w sumie nie było tak źle - obok mnie stał Alfred i z uśmiechem wpatrywał się w ekran informujący o odlotach i przylotach wszelakich samolotów. Paryż. Warszawa. Pekin. Wenezuela. Wszędzie mogę się tak dostać, to tylko kwestia czasu. Co wybrać?
   Alfred chwycił moją dłoń.
   - Gdzie chcesz jechać? - zapytał się, odwracając do mnie głowę. Wzruszyłem ramionami.
   - Czy to ma jakieś znaczenie? Wszędzie jest tak samo.
   - Mylisz się. - Ścisnął mocniej moją dłoń. Chciałem ją wyrwać, nawrzeszczeć na Alfreda, że ludzie się gapią, żeby nie robił ze mnie idioty, ale nie mogłem. Niech patrzą. Niech wiedzą. I tak za niedługo nie będę się musiał tym przejmować.
   - Świat jest wielki - kontynuował. - Wszystko jest inne. Ludzie. Czas. Nie ma dwóch takich samych miejsc, tego samego czasu.
   Szesnaście dni.
   - Dalej nie mam pojęcia - mruknąłem. Splotłem moje place z jego. Popatrzył na mnie zaskoczony, ale za chwilę jego twarz rozjaśnił uśmiech. Odwrócił głowę z powrotem do ekranu z przylotami.
   - Już wiem - powiedział. Spojrzałem na niego pytająco.
   - Gdzie?
   Wskazał palcem. Podążyłem za nim wzrokiem i przeczytałem. Dużymi, prostymi literami było napisane: LONDYN.
   Londyn… Tam, gdzie wszystko się zaczęło.
   Uśmiechnąłem się do niego.
   - Dobry wybór.
   Trzymając się za ręce szliśmy tam, gdzie wszystko miało się dla mnie skończyć.

_______
Nareszcie to napisałam! Ufff. Naprawdę się zacięłam po tych paru pierwszych akapitach. Na szczęście kawa pomaga na wszystko! :) Jeszcze będzie jeden rozdzialik. Tschüss!


2 komentarze:

  1. Tylko 16. Tylko 16. Jak to tylko 16? Tak mało. Ciekawe jak to się skończy o matko ;_;

    OdpowiedzUsuń
  2. No to tak... "Odwrócił głowę spowrotem do ekranu z przylotami" - powinno być "z powrotem"
    A poza tym genialnie :D
    Nie wiem dlaczego, ale jakoś rzadko ostatnio wchodziłam na bloggera, więc muszę sobi nadrobić przede wszystkim twoje shoty *^*
    Jakie to okropne, że zostało mu już tylko 16 dni :(
    Lepiej nie wiedzieć, kiedy się umrze, przynajmniej dla mnie :')
    Matko i córko, już widzę mój ryk, kiedy Arthur... zniknie...
    Do dziś pamiętam jak głośno płakałam na poprzednim poprzednim opku z Torisem, gdzie zamknęli go w pokoju za bycie gejem, a on płakał i śpiewał bluesa "Czwarta nad ranem" ;-;
    Sąsiedzi też to pamiętają xDD
    Ale to była najlepsza scena jaką kiedykolwiek czytałam i mam nadzieję, że... ekhym... scenę końcową też udekorujesz (?) jakąś smutną piosenką, bo dodaje klimatu :3
    To tyle, weny, czasu, chęci i do następnego!

    OdpowiedzUsuń