Magdalena Samozwaniec
To nie było nic
mocnego - ot, lekki pocałunek w usta. Nic szczególnego, ale…
Ale to było coś
więcej. Po wielu latach wreszcie byłem w stanie zrobić to, co
chciałem: mogłem go dotknąć, poczuć. Był mój. Nie
potrzebowaliśmy do tego wielkiej namiętności, płomiennych wyznań
uczuć - oboje wiedzieliśmy, o co chodzi.
Cóż… może nie
do końca. Alfred wciąż mi wszystkiego nie opowiedział - jak się
tu znalazł, co robił przez te wszystkie lata, dlaczego pracuje tak,
jak pracuje. Ale mamy czas. Nie mam zamiaru się śpieszyć, skoro
już dostałem to, co chciałem.
Chyba jednak nie
marnuję mojego czasu tak bardzo, jak mi się wydawało.
Popatrzyliśmy sobie
przez chwilę w oczy, po czym w tej samej chwili odwróciliśmy
wzrok, oboje zażenowani. Jak długo można gapić się na drugą
osobę? Można zmarnować na to mnóstwo czasu, bo przecież tak
naprawdę nigdy nie poznasz dokładnie tego drugiego człowieka,
zawsze będzie cię zaskakiwał. My przecież się prawie w ogóle
nie znamy; parę lat zatarło wspomnienia, zostawiając jedynie lekki
ślad, pamięć o tym, kim jest ta druga osoba. Ale choćby minęło
dziesięć czy pięćdziesiąt lat, ta jedna osoba pozostanie w
naszej pamięci, żerując na nas i sabotując co rusz nasz umysł,
aż wreszcie zbierzemy się w sobie i pójdziemy, by wykrzyczeć
nasze uczucia. U mnie zostało to przyśpieszone przez chorobę, ale
to była tylko kwestia czasu, aż sam odnajdę Alfreda i opowiem mu
wszystko bez ogródek. Jakby wtedy zareagował? Tak, jak teraz? Może
odrzuciłby mnie? Tego nie dowiem się nigdy, i dobrze: mam już
wszystko, co kiedykolwiek chciałem mieć.
Oprócz czasu.
Tik-tak, zegar tyka,
coraz mniej czasu, coraz szybciej sekundy uciekają do nicości, a my
leżymy jak kretyni na tej kanapie i nie potrafimy wydusić z siebie
słów. Ale co byśmy mogli powiedzieć?
Prawdę.
Muszę mu
opowiedzieć o wszystkim. To mój cholerny, psi obowiązek;
powiadomić osobę, którą kocham, że niedługo mnie nie będzie.
Że to tylko kwestia czasu, aż zostawię go tutaj samego ze złamanym
sercem. Może lepiej by było, gdyby to wszystko się nie wydarzyło,
gdybym został w domu, pracował od rana do nocy i codziennie padał
do łóżka wypompowany z całej energii, mając przed sobą
perspektywę szybkiej śmierci. Wtedy przynajmniej nie złamałbym
nikomu serca - ani Francisowi, ani Alfredowi. A teraz wygląda na to,
że będę musiał zniszczyć ich obu.
Jestem strasznym
egoistą, wiem. Wykorzystuję inne osoby tylko po to, by poczuć, że
do końca nie zmarnowałem sobie życia. Ale to ludzki odruch. Chcę,
by jakaś osoba mnie pamiętała; żeby za ileś lat, gdy Alfred
zakocha się w jakiejś miłej dziewczynie, będzie miał dzieci,
potem wnuki, mógł usiąść i powiedzieć: tak, miałem kiedyś
kogoś, kto był dla mnie drogi. Nazywał się Arthur Kirkland. Był
śmiertelnie chory, towarzyszyłem mu do końca… Ale to był fajny
gość!
Chcę być żywy w
jego pamięci nawet wtedy, gdy już umrę dla świata. Więc czy to
takie złe, bym jeszcze trochę z nim pobył, zanim odejdę?
Muszę mu
powiedzieć. Teraz. Zaraz. nie ma czasu.
- Zrobić ci
herbaty? - zapytałem, zrzucając go z siebie na podłogę.
- Aua, Arthur!
Powiem mu.
***
I znowu siedzieliśmy
tak jak ostatnio przy tym stole, tyle że ja nareszcie miałem swoją
herbatę, a Al truł się kawą.
Patrzyłem na niego,
upiłem łyk herbaty. Jak mam to zacząć tak, żeby zrozumiał?
- Ej, nie gap się
na mnie w ten sposób - powiedział Alfred, pociągając łyk napoju.
- Wyglądasz tak, jakbyś miał za chwilę poinformować mnie, że
jesteś śmiertelnie chory czy coś.
- W sumie to masz
rację, za mniej więcej siedemnaście dni umrę. Dzięki za
wsparcie.
Alfred wypluł kawę.
Skrzywiłem się z niesmakiem, kiedy poczułem gorące krople na
twarzy.
- Jasna cholera, Al!
- wrzasnąłem. - Jeśli tak bardzo chcesz, żeby coś trysnęło mi
na twarz, to…
- Ty żartujesz,
prawda?! - wydarł się Alfred. - Nie zrobiłbyś mi czegoś takiego!
Nie… nie teraz!
- No, ja na pewno
nie wyplułbym na ciebie…
- Cholera jasna,
przestań robić sobie ze mnie jaja! - Walnął pięścią w stół
tak, że moja filiżanka podskoczyła i przewróciła się. Super,
teraz jestem mokry i z kawy, i z herbaty.
- Nie robię sobie z
ciebie jaj. - przewróciłem oczami. - Ja po prostu…
Przerwałem. Alfred
patrzył się tempo w stół, kompletnie nie zwracając uwagi na to,
co mówię. Jego oczy były zupełnie bez wyrazu. Puste. Trochę mnie
to przestraszyło. Już miałem się zapytać, czy wszystko w
porządku, gdy powiedział bardzo, bardzo cicho:
- Powiedz mi, że to
tylko kiepski żart… Ty nie możesz… Po prostu nie możesz… -
Nagle zerwał się, złapał mnie za ramiona i potrząsnął mocno. -
NIE MOŻESZ, SŁYSZYSZ?!
- Alfred, cholera,
przestań! - krzyknąłem. Jego palce boleśnie wbijały się w moje
ciało; zawsze był silny, ale teraz czułem się tak, jakby miażdżył
mi ramiona imadłem. Nie kontrolował się.
Potrząsnął mną
jeszcze raz tak mocno, że zdołał przewrócić mnie razem z
krzesłem. Poleciałem gwałtownie do tyłu i walnąłem głową w
posadzkę; wrzasnąłem z bólu.
- OSZALAŁEŚ,
ALFRED?! - teraz ja się wydarłem. - OGARNIJ SIĘ!
Chłopak patrzył na
mnie z przerażeniem, jakby dopiero teraz zrozumiał, co się stało. Podszedł do mnie, podał mi rękę, żebym mógł wstać; znów miał
ten pusty wzrok. Zauważyłem, że oczy za szkłami jego okularów są
mokre, jakby zaraz miał wybuchnąć płaczem, ale powstrzymuje się
ze względu na coś. Może własną dumę? Może nie chce mnie
martwić?
Szarpnąłem go za
rękaw, przyciągnąłem do siebie.
- Al, jeśli chcesz,
płacz.
Położył się na
posadzce obok mnie. Kafle były zimne, czułem chłód przenikający
moje ciało. A może mi się to wszystko wydawało? To nie ma
znaczenia. Nic nie miało znaczenia.
Przytuliliśmy się
do siebie i tak po prostu leżeliśmy, obserwując siebie. I razem
płakaliśmy.
***
Spanie na zimnych
kaflach nie było dobrym pomysłem, ale co mnie to obchodzi? Świat
dla mnie się kończy, więc co za różnica, czy budzę się obolały
i przeziębiony, czy nie?
Cóż, dla mnie
faktycznie nie miało to znaczenia, ale Alfred uparł się, bym
został w łóżku i żarł tabletki. Jakby mogłoby mi to cokolwiek
pomóc… Mam już jedną chorobę, druga nie robi już na mnie
żadnego wrażenia.
- Naprawdę nie chcę
marnować czasu na to, żeby…
- Ucisz się -
warknął Alfred. - Nigdzie nie pójdziesz. A czasu mamy dość.
Jutro wyjeżdżamy.
- Niby gdzie?
- Gdzie tylko
zechcesz - odpowiedział, jakby to było najbardziej oczywistą
rzeczą na świecie. Uniosłem brwi do góry.
- Okej, nie mam
pytań. Tylko, jak pewnie zauważyłeś, nie mam przy sobie moich
rzeczy.
- Właśnie miałem
cię o to spytać… Gdzie są? W jakimś hotelu? Pójdę je
przynieść, zanim je wywalą.
- Cóż… To jest
trochę bardziej skomplikowane - mruknąłem.
- Czyli…?
- Ten gość,
Francis… Wiesz który? - Alfred pokręcił głową. - No, ten, z
którym się całowałem na scenie…
- Ach.
- No właśnie.
Jakby… są u niego.
Alfred spojrzał się
na mnie w ciszy. Nie uśmiechał się. Nie pasowało to do niego.
- Więc -
kontynuowałem - myślę, że nie chcesz tam iść.
- Mylisz się -
warknął. Dobrze, to już było kompletnie dziwne; nie pamiętam ani
jednego momentu, żeby odzywał się takim tonem. - Lepiej,
żebym poszedł tam ja, niż ty.
- Czemu? Nie ufasz
mi?
- Nie o to chodzi -
żachnął się. - Wolę, żebyś się z nim nie spotykał. W ogóle.
- Niby dlaczego? To
było przelotne, tak tylko…
- Nie mogę
wytrzymać myśli, że on… - Alfred zaciął się i pokręcił
szybko głową. - Po prostu… Nie. Nie pozwolę ci.
- Ty mi nie
pozwolisz? - prychnąłem. - Nie możesz dyktować mi, co mam robić.
- Mogę. Jestem
silniejszy, no i ty jesteś chory, co czyni mnie za ciebie
odpowiedzialnym. I chcę, żebyś należał tylko do mnie, rozumiesz?
- Nie jestem jakimś
przedmiotem, żebym mógł do kogoś należeć! - oburzyłem
się. Ten dzieciak pozwalał sobie na stanowczo za dużo.
- Skaczesz z łóżka
do łóżka, więc by temu zapobiec, muszę cię trzymać przy sobie
- uśmiechnął się drwiąco Al.
To już było
chamskie.
- JA niby skaczę z
łóżka do łóżka?! I to mówi mi facet, który tańczy w klubie
dla gejów jakieś erotyczne wygibasy, jak przypuszczam za grubą
kasę, i nie wiadomo co jeszcze robi z zainteresowanymi klientami?!
Alfred wydął
wargi.
- Nie puszczam się
za kasę.
- Miło mi to
słyszeć.
- A ty się
puszczasz za serca,
- E… co? -
zapytałem, przekręcając głowę.
Alfred uśmiechnął
się smutno, Bardzo, bardzo smutno.
- Wiesz, trudno się
w tobie nie zakochać. Udawało mi się to przez wiele lat… Ale
teraz widzę, jak bardzo jesteś okrutny. I wiesz, co jest najgorsze?
- Pochylił się tak, że prawie stykaliśmy się nosami. - Chcę,
żebyś dla mnie był jeszcze gorszy. Żebyś rozkochał mnie w sobie
tak bardzo, że nie będę mógł wytrzymać bez ciebie. Żebyś był
dla mnie przekleństwem, żebym cię nienawidził i kochał
równocześnie. Robisz tak każdemu, wiesz? Założę się, że ten
Francis w duszy cieszy się, że go opuściłeś, bo jesteś naprawdę
bezwzględny dla tych, których chcesz.
Pocałował mnie
krótko.
- Napisz mi ten
adres, przyniosę ci twoje rzeczy - mruknął jeszcze na zakończenie,
podsuwając mi jakąś kartkę i długopis.
Napisałem. Alfred
wyszedł, ale zostawił po sobie chaos w mojej głowie.
Szaleństwo. Oboje
jesteśmy świrami. Oboje złamaliśmy sobie serca więcej niż raz.
I oboje bardzo, ale to bardzo nie chcemy przestać.
Nagle wpadłem na
pewien pomysł. Uśmiechnąłem się - trochę z wisielczego humoru,
jaki właśnie zaświtał mi w głowie, a trochę smutno. Alfred
zostawił koło mnie zeszyt z czystymi, białymi kartkami i ten
długopis. Niebieski. Szkoda, że nie czarny - bardzo by się nadał
do pisania czegoś takiego. Jak już żałoba, to na całego, a co!
Nie ma po co narzekać, ważna jest treść.
Chwilę dobierałem
słowa, po czym zacząłem pisać.
***
Znów lotnisko.
Ludzie spacerujący, śpieszący się gdzieś, witający; cały ten
chaos w jakiś sposób mnie onieśmielał, sprawiał, że chciałem
wyparować stąd jak najszybciej. Ale w sumie nie było tak źle -
obok mnie stał Alfred i z uśmiechem wpatrywał się w ekran
informujący o odlotach i przylotach wszelakich samolotów. Paryż.
Warszawa. Pekin. Wenezuela. Wszędzie mogę się tak dostać, to
tylko kwestia czasu. Co wybrać?
Alfred chwycił moją
dłoń.
- Gdzie chcesz
jechać? - zapytał się, odwracając do mnie głowę. Wzruszyłem
ramionami.
- Czy to ma jakieś
znaczenie? Wszędzie jest tak samo.
- Mylisz się. -
Ścisnął mocniej moją dłoń. Chciałem ją wyrwać, nawrzeszczeć
na Alfreda, że ludzie się gapią, żeby nie robił ze mnie idioty,
ale nie mogłem. Niech patrzą. Niech wiedzą. I tak za niedługo nie
będę się musiał tym przejmować.
- Świat jest wielki
- kontynuował. - Wszystko jest inne. Ludzie. Czas. Nie ma dwóch
takich samych miejsc, tego samego czasu.
Szesnaście dni.
- Dalej nie mam
pojęcia - mruknąłem. Splotłem moje place z jego. Popatrzył na
mnie zaskoczony, ale za chwilę jego twarz rozjaśnił uśmiech.
Odwrócił głowę z powrotem do ekranu z przylotami.
- Już wiem -
powiedział. Spojrzałem na niego pytająco.
- Gdzie?
Wskazał palcem.
Podążyłem za nim wzrokiem i przeczytałem. Dużymi, prostymi
literami było napisane: LONDYN.
Londyn… Tam, gdzie
wszystko się zaczęło.
Uśmiechnąłem się
do niego.
- Dobry wybór.
Trzymając się za
ręce szliśmy tam, gdzie wszystko miało się dla mnie skończyć.
_______
Nareszcie to napisałam! Ufff. Naprawdę się zacięłam po tych paru pierwszych akapitach. Na szczęście kawa pomaga na wszystko! :) Jeszcze będzie jeden rozdzialik. Tschüss!
Tylko 16. Tylko 16. Jak to tylko 16? Tak mało. Ciekawe jak to się skończy o matko ;_;
OdpowiedzUsuńNo to tak... "Odwrócił głowę spowrotem do ekranu z przylotami" - powinno być "z powrotem"
OdpowiedzUsuńA poza tym genialnie :D
Nie wiem dlaczego, ale jakoś rzadko ostatnio wchodziłam na bloggera, więc muszę sobi nadrobić przede wszystkim twoje shoty *^*
Jakie to okropne, że zostało mu już tylko 16 dni :(
Lepiej nie wiedzieć, kiedy się umrze, przynajmniej dla mnie :')
Matko i córko, już widzę mój ryk, kiedy Arthur... zniknie...
Do dziś pamiętam jak głośno płakałam na poprzednim poprzednim opku z Torisem, gdzie zamknęli go w pokoju za bycie gejem, a on płakał i śpiewał bluesa "Czwarta nad ranem" ;-;
Sąsiedzi też to pamiętają xDD
Ale to była najlepsza scena jaką kiedykolwiek czytałam i mam nadzieję, że... ekhym... scenę końcową też udekorujesz (?) jakąś smutną piosenką, bo dodaje klimatu :3
To tyle, weny, czasu, chęci i do następnego!