wtorek, 28 kwietnia 2015

Rozdział XVII

   Nie wiem, co się dalej działo: pamiętam tylko krzyk, nawet nie wiem, czyj. Najprawdopodobniej mój.
   Następne, co pamiętam, to siedzenie w szpitalu w zatłoczonej poczekalni przed jedną z sal razem z moją matką; trzymała mnie za rękę, co mnie nieźle zdziwiło.
   -Em… mamo? - zapytałem tak słabym głosem, że aż się zdziwiłem - był lekko zachrypnięty, jakbym płakał… w sumie pewnie to robiłem.
   -Toris, spokojnie - powiedziała do mnie, patrząc mi się prosto w oczy i ściskając mocniej moją dłoń. - Siedź na miejscu, proszę…
   -Och, okej.
   Siedzieliśmy dalej, nie odzywając się do siebie; gdzieś blisko płakało jakieś dziecko. Wokół unosił się ten charakterystyczny zapach szpitala - wiecie, ten smród leków, jedzenia i spirytusu, którym odkażano wszystko, co tylko się dało. Niespecjalnie dobrze mi się to kojarzyło - dokładnie taki sam odór unosił się w powietrzu, gdy odwiedzałem moją babcię, zanim umarła. Nie pamiętałem jej za bardzo, ale ten specyficzny zapach został mi na długo w pamięci.
   Miałem mnóstwo pytań - czemu jest tu moja mama? Może zabrzmi to głupio, ale - jak ja się tu znalazłem? I najważniejsze - co z Feliksem?
   Jeśli coś mu się stało, to tylko i wyłącznie moja wina. Jeśli, nie daj Boże, będzie to naprawdę poważne, to nigdy sobie bym tego nie wybaczył.
   Przypomniał mi się znowu wyraz twarzy Feliksa, kiedy wypchnąłem go na jezdnię, ten głuchy dźwięk, gdy uderzył w niego samochód, i ten obrzydliwy odgłos ciała uderzającego o ziemię...
   Przeszedł mnie dreszcz, a moja matka boleśnie ścisnęła moją rękę.
   -Au, mamo!
   -Prze-przepraszam - rozluźniła uścisk. - Bałam się, że znowu spróbujesz… - jej głos się załamał, a w oczach pojawiły się łzy. Spróbowała otrzeć je tak, żebym tego nie zauważył, ale z marnym skutkiem.
   -Spróbuję… co? - zapytałem. Moja rodzicielka spojrzała na mnie ze zdziwieniem.
   -Nie pamiętasz? Dziecko, ty masz szok pourazowy! Może powinniśmy zgłosić tu do jakiegoś psychologa…
   -Nie - przerwałem jej szybko. - Nigdzie się stąd nie ruszam.
   Nie wiem dlaczego, ale miałem niezachwianą pewność, że w tej sali, naprzeciw której siedzieliśmy, znajduje się Feliks… Chociaż byłby to bardzo, bardzo zły znak.
   Na drzwiach widniał napis: Oddział Intensywnej Terapii.
   -W każdym razie… - delikatnie wysunąłem swoją rękę z jej uścisku - …co się stało? Gdzie jest tata? I czemu tu ze mną siedzisz, chociaż…
   -Mimo wszystko… jesteś moim dzieckiem - powiedziała wolno, zwieszając głowę. wydawała się kompletnie wyczerpana emocjonalnie; nigdy nie widziałem jej w takim stanie. Zawsze była radosna, otwarta i czasami szczera do bólu - pocieszała mnie zawsze, gdy tego potrzebowałem. Ale teraz wyglądała tak, jakby to ona potrzebowała pocieszenia. Czułem się z tym nieswojo.
   -No… trudno zaprzeczyć - mruknąłem. - W każdym razie… możesz mi wytłumaczyć, co się dokładnie stało? Oczywiście, jeśli chcesz… - dodałem szybko, widząc, jak lekko się kuli.
  To było dziwne, widzieć swoją matkę w taki stanie. Niemal ją przytuliłem.
  Niemal.
   -Gdy tylko zdarzył się ten… wypadek - zdecydowała się używać tego słowa - ty…
   -Tak? - dopytywałem się, choć do końca nie wiedziałem, czemu chcę to wiedzieć. W mojej głowie panował totalny chaos, a ja wypytywałem się o każdą, najmniejszą pierdołę! Chyba najwyraźniej tak działa człowiek - gdy tylko pojawia się sytuacja kryzysowa, szybko zajmuje się czymś innym, tylko po to, by zignorować zagrożenie. By nie pogrążyć się w kompletnym szaleństwie.
   -Ty… Podbiegłeś do Feli… ksa - dopowiedziała szybko - i zacząłeś krzyczeć, jakbyś czuł ból za niego… Twój ojciec natychmiast zadzwonił po karetkę, a kierowca tego auta, które potrąciło Feliksa, uspokoił cię na tyle, byś nie przeszkadzał, i udzielił pierwszej pomocy… Potem przyjechała karetka i zabrała Feliksa, a ty cały czas chciałeś za nim jechać, więc wzięłam auto i zawiozłam nas tutaj.
   -Acha - mruknąłem krótko. - W jakim stanie…?
   Nie musiałem kończyć zdania. Mama rzuciła mi szybkie spojrzenie, a ja wyczułem, że jest źle. Poczułem, jakby wnętrzności w moim brzuchu zawiązały się w supeł.
   -Nie wiem dokładnie, o co chodzi - zaczęła ostrożnie - ale lekarz mówił, że jeszcze jest za wcześnie na wydawanie opinii. Najpierw muszą go dokładnie zbadać, a to zajmuje…
   -Jak zbadać?! - zirytowałem się i warknąłem podniesionym głosem, aż parę osób w poczekalni spojrzało w naszą stronę. - To oddział intensywnej terapii! Gorzej już być nie mogło!
   -Mogło - zaśmiał się jakiś facet siedzący w rogu pomieszczenia na składanym krześle. -Mógł trafić od razu do kostnicy, nie?
   Miałem ochotę trzasnąć tego idiotę w twarz i pewnie bym to zrobił, gdybym go nie rozpoznał.
   -German…? - zapytałem. Blondyn uśmiechnął się.
   -We własnej osobie.
   -To ty powiedziałeś mojemu ojcu o Feliksie - powiedziałem. Co dziwne, nie czułem złości, jak poprzednio, gdy o tym myślałem; w jakiś dziwny sposób emocje uszły ze mnie jak powietrze z przekłutego balonika.
   -No… tak - uśmiechnął się przepraszająco. - Myślałem, że tak będzie najlepiej… Wiesz, nie ma sensu ukrywać takich spraw zbyt długo, bo im dłużej kłamiesz, tym trudniej byłoby ci pokazać prawdę.
   -Pan zna mojego syna? - zapytała się moja mama Germana. Ten zaśmiał się.
   -Oj, tak - mruknął. - Choć nie mam munduru, jestem policjantem. Pani syn składał mi zeznania w sprawie dotyczącej znęcania się nad Feliksem Łukasiewiczem… To pani dzwoniła na komendę policji, prawda? - moja mama pokiwała głową, a German cmoknął językiem. - No właśnie tak pomyślałem, że ma pani bardzo podobny głos.
   -Co ty tu robisz? - zapytałem. Mężczyzna momentalnie przestał się śmiać.
   -Cóż… Czekam. Gwoli ścisłości, na Romana, i to już dość długo… Zatruł się czymś, idiota.
   -To czemu czekasz przed OIT? - zapytałem, a German jeszcze bardziej się zachmurzył.
   -No... poważnie się zatruł.
   -Acha.
   Znów zapadła cisza. Tego też nienawidziłem w szpitalach; za dużo było tu ludzi, którzy mieli bolesne wspomnienia. Albo, co gorsza, nadzieję, że “wszystko się ułoży”.
German wstał.
   -Pójdę po kawę.
   Zniknął za rogiem, zostawiając mnie i moją mamę w tym piekle nazwanym szpitalem.



***



   Najgorsza była bezczynność.
   Czekaliśmy parę dobrych godzin w hałasie i rozgardiaszu, który zwykle panuje w szpitalach, nie robiąc nic.
   To właśnie było okropne - ta świadomość, że tuż za ścianą ważą się losy Feliksa, a ja nie mogłem w żaden sposób pomóc, tylko siedzieć na tyłku w tej głupiej poczekalni i słyszeć, jak jakiś bachor drze się wniebogłosy.
   W końcu, po czasie, który wydawał się wiecznością, drzwi do sali OIT otworzyły się i wyszedł z nich lekarz w średnim wieku, z niemalże całkowicie łysą głową, w zwykłym, białym kitlu. Natychmiast zerwałem się z miejsca.
   -Co z Feliksem Łukasiewiczem?! - niemalże krzyknąłem. Lekarz spokojnie zmierzył mnie uważnym spojrzeniem, jakby przywykł już do tego, że zdenerwowani ludzie drą się na niego.
   -Czy jest pan upoważniony do otrzymywania takich informacji? - zapytał spokojnie, i to zbiło mnie z tropu.
   -Upoważniony…?
   -Czy jest pan członkiem jego rodziny? - znów zapytał facet znudzonym głosem. - W innym przypadku nie mogę udzielić panu informacji o stanie zdrowia pacjenta, chyba że zdobędzie pan takie zezwolenie od członka rodziny chorego.
   -No chyba sobie pan żartuje… - jęknąłem.
   -Przykro mi - wzruszył ramionami. - Przepisy to przepisy. Jeśli nie ma pan upoważnienia, to nie mogę panu udzielić żadnych informacji…
   -W takim razie dobrze, że ja mam takie upoważnienie - usłyszałem za sobą damski głos.
   Odwróciłem się.
   Zobaczyłem kobietę, której nigdy wcześniej nie widziałem; była ubrana formalnie, jak bizneswoman - cała dopracowana, i - jak zauważyłem - całkiem ładna. Miała jasne, krótkie włosy i zielone oczy.
   Oczy Feliksa.
   -Małgorzata Łukasiewicz, witam - skłoniła lekko głowę w stronę lekarza, pokazując mu swój dowód osobisty i spojrzała na mnie, unosząc jedną brew. - A ty jesteś…
   -Toris Laurinaitis, przyjaciel Feliksa - przedstawiłem się szybko.
   -Chłopak - sprostowała moja mama cichym głosem, a ja spłonąłem rumieńcem. Jeszcze tego brakowało, żeby matka Feliksa zraziła się do mnie od pierwszego wejrzenia.
   -Mamo! - jęknąłem.
   -E tam - machnęła ręką pani Małgorzata - i tak to podejrzewałam. W każdym razie - zwróciła się znów do lekarza - co z moim synem?
   Biedny mężczyzna zamrugał kilka razy, najwyraźniej próbując zrozumieć, co właśnie tu powiedzieliśmy, ale dał za wygraną. Westchnął.
   -Nie będę ukrywał - jest w ciężkim stanie - przyznał. - Ma roztrzaskaną miednicę i uszkodzoną dolną część kręgosłupa, a także złamaną rękę… Na szczęście udało nam się szybko zareagować i dzięki temu, przy odrobinie szczęścia, nie powinno być jakiś powikłań w przyszłości. - Uśmiechnął się lekko. - Teraz jego stan się ustabilizował i powinno być już tylko lepiej.
   Odetchnąłem z ulgą. Musiało to komicznie wyglądać, bo pani Małgorzata spojrzała na mnie z rozbawieniem.
   -Możemy go odwiedzić? - zapytała matka Feliksa.
   -Tak, jest przytomny, właśnie się wybudził - mruknął lekarz, ale ja nie czekałem na pozwolenie; jak najszybciej wparowałem do sali.
   Rzędami ustawione były łóżka - po trzy przy każdej ścianie; prawie wszystkie były zajęte, ale ja od razu znalazłem wzrokiem te, które szukałem.
   -Feliks! - wrzasnąłem i podbiegłem do niego.
   Miał unieruchomioną prawą rękę w gipsie i cały sprawiał wrażenie, jakby nie mógł się za bardzo poruszać, ale mimo to uśmiechnął się do mnie szeroko.
   -No witam - mruknął, a ja zarzuciłem mu się na szyję.
   -Martwiłem się o ciebie!
   -I prawidłowo, to cię oduczy wywalania ludzi pod koła - z ironią przewrócił oczami. Spojrzałem na niego poważnie.
   A co, jeżeli ma mi to za złe? Co, jeśli uważa, że to moja wina?
   No… w sumie to jest moja wina, pomyślałem.
   -A gdzie tam! - warknął Feliks. - Idiotą jesteś? Nie mam ci tego za złe - pokręcił głową, a na widok mojej osłupiałej miny wyszczerzył zęby. - Jezu, ale łatwo jest zgadnąć, co ty tam myślisz! Jak czytanie w otwartej książce.
   Nie odpowiedziałem, tylko przytuliłem go mocno; czułem jego ciepło, jego oddech, bicie serca. Feliks żył.
   Nie wiem dlaczego, ale to proste zdanie sprawiło, że zrobiło mi się lżej na duszy.
   -Kocham cię - mruknąłem, a Feliks uśmiechnął się.
   -Będziesz mi to powtarzał do znudzenia?
   -Ale to prawda!
   -Udowodnij! - zażądał. Nie potrzebowałem lepszej zachęty; pochyliłem się i pocałowałem go. Jego usta były jeszcze słodsze niż zwykle.
   -Witaj, synu - niezrażona niczym Małgorzata Łukasiewicz usiadła obok nas jak gdyby nigdy nic na łóżku. Natychmiast oderwałem się od Feliksa, zawstydzony.
   -Cześć, mamo - uśmiechnął się nieśmiało chłopak do swojej matki, jakby nie przywykł do tego. -Myślałem, że nie przyjedziesz.
   -Nie gadaj głupstw - warknęła, krzyżując ręce na piersiach. - Co jak co, ale jestem twoją matką. Co prawda musiałam odwołać parę konferencji, ale mam zamiar jeszcze trochę się tu zabawić, bo jeszcze zrobisz coś głupiego jak zwykle.
   -W szpitalu? Przykuty do łóżka? - zdziwił się delikatnie Feliks.
   -A pamiętasz, jak miałeś dziesięć lat i stwierdziłeś, że bożonarodzeniowe ozdoby w szpitalu świetnie będą wyglądać, jak się je podpali?
   -To było dawno temu, no i…
   -Albo jak odpaliłeś gaśnicę, bo ci się nudziło?
   -Mamo, proszę!
   Zaśmialiśmy się - i ja, i matka Feliksa.
   Myślałem, że musi być okropną kobietą, skoro zostawia Feliksa tak długo całkiem samego w domu, a tu proszę - okazała się całkiem sympatyczna. I na pewno bardziej wyrozumiała, niż moja mama.
   A propos mojej mamy…
   -Toris? - zaglądnęła przez drzwi do sali i zawołał mnie. Obróciłem się do niej.
   -Tak?
   -Kiedy będziesz chciał wracać, do zejdź na dół. Będę czekać w samochodzie, na parkingu.
   Zanim zdążyła odpowiedzieć, zamknęła drzwi.
   -Czuje się winna - powiedziała jakby od niechcenia pani Małgorzata. Spojrzałem na nią, lekko
zdziwiony.
   -Skąd pani to może wiedzieć?
   Spojrzała na mnie z nieukrywanym zadowoleniem.
   -Jestem psychologiem, potrafię rozpoznać takie rzeczy.
   -To by w sumie pasowało - odezwał się Feliks. - Może myśleć, że ta cała sytuacja to jej wina, skoro zachowała się tak strasznie… nietolerancyjnie.
   -Może - mruknąłem. Nie miałem najmniejszej ochoty oddalać się od Feliksa ani na chwilkę, ale wiedziałem, że muszę iść - niedobrze byłoby zostawiać moją mamę samą z wyrzutami sumienia. Musiałem wyglądać bardzo niepewnie, bo pani Małgorzata uśmiechnęła się do mnie.
   -Hej, nie martw się. Będę się nim opiekować, a nikt nie zajmie się nim lepiej niż własna matka.
   Przytaknąłem. Feliks złapał mnie za rękę.
   -Odwiedzisz mnie? - zapytał, patrząc się na mnie swoimi wielkimi, zielonymi oczami. Uśmiechnąłem się lekko.
   -Jasne. Jutro, pojutrze… Jak wyjdziesz ze szpitala, też będę z tobą.
   Zaśmiał się. Patrzyliśmy sobie prosto w oczy, rozumiejąc się bez słów.
   To była obietnica.
   Na zawsze.


   If you love somebody
   Better tell them while they’re here ’cause
   They just may run away from you


   You’ll never know quite when well
   Then again it just depends on
   How long of time is left for you


   I’ve had the highest mountains
   I’ve had the deepest rivers
   You can have it all but life keeps moving


   Now take it in but don’t look down


   ‘Cause I’m on top of the world, ‘ay
   I’m on top of the world, ‘ay
   Waiting on this for a while now
   Paying my dues to the dirt
   I’ve been waiting to smile, ‘ay
   Been holding it in for a while, ‘ay
   Take you with me if I can
   Been dreaming of this since a child
  I’m on top of the world


   I’ve tried to cut these corners
   Try to take the easy way out
   I kept on falling short of something


   I could gave up then but
   Then again I couldn’t have ’cause
   I’ve travelled all this way for something

   Now take it in but don’t look down...

___


Łał, to naprawdę koniec! Początkowo ten fanfik miał mieć 10 rozdziałów, ale wyszło, jak wyszło xD Został nam tylko epilog – postaram się go napisać jak najszybciej. Dziękuję z całego serca za to, że motywowaliście mnie cały czas do pisania swoimi komentarzami, radami – bardzo mi to pomogło. W najbliższym czasie mam zamiar napisać kolejne dwa opowiadania, ale już niekoniecznie LietPol, choć może się pojawić ten shipping :) Miłego wieczoru lub miłego dnia! 

1 komentarz:

  1. Uff jak dobrze, że z Feliksem wszystko dobrze. No to znaczy prawie. Opowiadanie naprawdę bardzo fajne miło się czyta. ^^ Szczerze jedno z najlepszych jakie czytałam. A i doczepię się jednego; pisze się aha, a nie acha, ale to taki drobny błąd

    OdpowiedzUsuń