wtorek, 27 października 2015

Nieskończoność minus jeden - Szósta Linia, część piąta


Cóż to za nieopisana ulga, mieć poczucie bezpieczeństwa przy innej osobie, nie musieć ważyć myśli, ani mierzyć słów, lecz wylewać je wszystkie z siebie wiedząc, że wierna dłoń przyjmie je i zachowa…
George Eliot


   Światło słońca atakuje gwałtownie nasze oczy, a hałas wdziera się do uszu; wystarczyło ledwie parę kroków, by z tej katedry, miejsca poza czasem, dostać się tutaj – do najzwyklejszego, banalnego świata pozbawionego skrupułów. Teraz wszystko, co stało się tam, za wielkimi, drewnianymi drzwiami, wydawało mi się nierealne jak sen, choć przecież przed sekundą tam byłem. Dziwne uczucie.
   Olivier uśmiecha się, gdy na niego patrzę.
   - Niesamowite, co? - pyta, a ja w odpowiedzi kiwam głową. Nie ma już nic do dodania. Przynajmniej nie o tym, co było.
   Nabieram powietrza w płuca.
   - Więc… - zaczynam. - Co teraz mam zrobić?
   - Po prostu idź.
   - Co?
   - Słyszałeś mnie. Idź, pochodź sobie gdziekolwiek.
   - I Drugi mnie tak po prostu znajdzie? - pytam z niedowierzaniem. Olivier przewraca oczami.
   - Zaufaj mi. On już wie, że tu jesteś; pewnie szuka cię nawet teraz, w tej chwili. Po prostu musisz dać mu się odnaleźć.
   - A ty?
   Uśmiecha się lekko.
   - Nie musisz się o mnie martwić, Arthur. Będę tuż za tobą. Gdyby coś się działo, jestem tu. Wszystko, co musisz zrobić, to pozwolić Drugiemu pozachwycać się tobą przez chwilę i zaprowadzić go do mieszkania.
   - A wtedy…?
   - Wtedy zdecydujemy, co z nim zrobić. - Olivier przesyła mi miażdżące spojrzenie. Przekaz jest jasny. Nie zadawaj głupich pytań.
   Nie umiem go rozgryźć. Niby jest jakąś wersją mnie, więc – teoretycznie rzecz biorąc – powinienem go znać jak własną kieszeń, ale dalej nie jestem w stanie przewidywać tego, co zrobi ani dlaczego. Po prostu go nie rozumiem. Ale…
   Ale tylko ja sam wiem, że potrafię bardzo dobrze ukrywać, kim jestem. Nawet przed samym sobą.
   Kiwam głową.
   - W takim razie… do zobaczenia.
   Obracam się na pięcie i wtapiam się w wielobarwny, hałaśliwy tłum i tylko zauważam kątem oka małą postać Oliviera na tle wrót katedry.

***

   Dochodzę do wniosku, że chodzenie bez żadnego jasno określonego celu nie jest takim złym i nudnym zajęciem, jak by się mogło wydawać. Nie musisz się martwić, że się zgubisz, bo przecież nie można się zgubić w miejscu, w którym już się zgubiłeś; nie musisz nawet próbować pytać kogokolwiek o drogę, bo po prostu nie ma to żadnego sensu. Po prostu łażę gdziekolwiek, przyglądając się ludziom i witrynom sklepowym, próbując przywyknąć do tej – jakby nie patrzeć – dziwnej z mojego punktu widzenia rzeczywistości. Cóż… Chyba zaczynam przywykać do tego, że wszystko wokół mnie się zmienia w zastraszającym tempie; wcześniej chciałem wiedzieć, co sprawiło, że tamte światy różniły się od mojego, natomiast teraz mogłem po prostu cieszyć się pięknem tego miejsca ze świadomością, że oglądam je po raz pierwszy i ostatni.
   Przygnębiające? Może. Ale po co mi ten świat? Jest tyle innych… Z pewnością jeszcze któryś mi się spodoba. Może nawet w nim zamieszkam. Z kimś…
   Potrząsam głową. Nie czas teraz na planowanie mojego dalszego życia; muszę skupić się na wyglądaniu jak najmniej podejrzanie, żeby Drugi nie zorientował się, że prowadzę go prosto w pułapkę. Zachowuj się naturalnie. Problem z naturalnym zachowywaniem się jest taki, że jeśli jesteś zbyt naturalny, to staje się to nienaturalne. Paradoks.
   Dobrze, w takim razie skupię się na… Na tamtej kobiecie w sukni. Albo układzie płyt chodnikowych, nie wiem… Byle nie myśleć o Drugim, Olivierze ani…
   Czuję dotyk dłoni na ramieniu i od razu go rozpoznaję; nie muszę nawet się odwracać.
   - Arthur – słyszę przemielony komputerowo głos. Słyszę w nim coś na kształt… Nie wiem… Ulgi? -  Arthur.
   - Wiem, jak się nazywam, nie musisz mi przypominać – prycham i odwracam się. Ta sama uśmiechnięta maska patrzy się na mnie martwymi oczami. I dlaczego w ogóle ją nosi? I nikt nie zwraca na nią uwagi? W sumie to dość niecodzienny widok, prawda?
   - Bałem się o ciebie. Myślałem, że cię znalazł. - Drugi nadal ściska mnie za ramię, jakby nie mógł uwierzyć, że wciąż tu jestem; powoli kończyna zaczyna mi cierpnąć.- Myślałem, że nie żyjesz.
   - O, to miło, że się przejmujesz moim losem, dziękuję. Jakoś nie bardzo przejmował cię wcześniej fakt, że jako przynęta też mogę umrzeć.
   - Jesteś ważny. Nie możesz tak po prostu zdechnąć zaszlachtowany przez psychopatę - odpiera atak i wreszcie mnie puszcza. Rozcieram obolałe ramię.
   - Tak, tak… - potakuję ironicznie. - Baardzo cię to obchodzi.
   Drugi wygląda, jakby chciał coś powiedzieć, ale tego nie robi. Teraz mam okazję przyjrzeć mu się dokładniej; jego bluza wygląda na wytartą i poplamioną… czymś, a gdzieniegdzie widać małe dziury, jakby hobbistycznie wbijał w swoje ubrania widelec. I…
   Zaraz! Chwila!
   Hałas ulicy został zagłuszony przez coś innego. Odgłos jest niemal niezauważalny, tuż na granicy słyszalności, ale jest, to pewne; Drugi przechyla lekko głowę, nasłuchując – on też to zauważył. Chciałbym się odezwać, zapytać się go o cokolwiek – a nuż wie, co się dzieje? - kiedy nagle gaśnie słońce.
   Dobra, nie do końca gaśnie; po prostu zostaje przysłonięte przez coś ogromnego na niebie. Przez statek.
   Wygląda to tak, jakby do staroświeckiego zeppelina przymocowano drugi statek, tym razem piracki, a całość jakimś cudem nadal zdołała nadal unosić się w powietrzu. Z jakiegoś powodu patrząc na tę konstrukcję poczułem lęk; spojrzałem na Drugiego i wyczułem, że też czuje coś podobnego. Dlaczego?
   - Nie – mruknął cicho, jakby do siebie. - Nie.
   - O co chodzi, Drugi? - zapytałem; dziwny dźwięk chyba stał się odrobinę głośniejszy. - Co się dzieje?
   - Arthur, zakryj uszy.
   - Czemu miałbym…
   - Zakryj uszy, JUŻ! - wydarł się bez ostrzeżenia; nie miałem zamiaru się z nim kłócić. Posłusznie położyłem dłonie na uszach…
   Ale dźwięk narastał i narastał, coraz głośniej, w miarę, jak dziwny statek zbliżał się do nas. Chciałem uciekać, krzyczeć; zerwałem się do biegu, ale potknąłem się o coś i zaryłem twarzą w ziemię, ból przeszył moje ciało, a ja zapadałem się, zapadałem w bólu i jednostajnym pisku, który narastał, narastał, wciąż narastał, mój mózg wysyłał sygnały bólu do każdego najmniejszego zakamarka mojego ciała, wszystko rozpływało się w bieli, lśniącej bieli i wysokim pisku, i chciałem tylko, żeby to już ucichło, żeby się wreszcie skończyło…

***

   Jasno, przeraźliwie jasno; dziwny pisk umilkł, ale dalej widzę tylko śnieżną biel. Przez głowę przelatują mi głupie myśli: oślepłem? Umarłem? Ale niby jak? To niemożliwe. Zbyt proste.
   I co się tak właściwie stało? Dlaczego? Czemu Olivier nie zareagował, jakoś nie pomógł mi, żebym nie… Nawet nie wiem, co. I wreszcie: co z Drugim? To on to zaplanował? Nie, absurd – wyglądał na zaskoczonego, może nawet przestraszonego… Bez sensu.
   Nagle odkrywam, że mogę odetchnąć; do moich płuc dostaje się zimne powietrze. Dziwne, przecież przed chwilą było dużo cieplej…
   Bez żadnego ostrzeżenia moje zmysły wracają do normy.
   Słyszę delikatne buczenie, którego nie umiem umiejscowić. Leżę na drewnianej, twardej podłodze w niedużym pokoju; właściwie wszystko tu jest stworzone z tego samego rodzaju drewna – ściany, łóżko z czerwoną narzutą, nieduża szafka, nawet drzwi. Jedynym źródłem światła jest małe, okrągłe okienko. Z miejsca, w którym leżę mogę dostrzec przez nie skrawek czerwonawego nieba. Musi być zachód albo wschód słońca.
   Wstaję i otrzepuję się z paprochów z podłogi. Nie ma co tu zostawać; nic interesującego. Heh… jeszcze parę dni temu byłbym zdezorientowany, przerażony, ale te wszystkie niewyjaśnione wydarzenia stają się już powoli moją rutyną.
   Podchodzę do drzwi i kładę dłoń na klamce.
   Coś za mną poruszyło się; coś w samym kąciku mojego pola widzenia.
   Odwracam się gwałtownie. Nie ma tu nikogo. Oczywiście. Paranoja. Ale…
   Drzwiczki szafki są lekko uchylone. Mógłbym przysiąc, że jeszcze przed sekundą była zamknięta.
   Co się tu do cholery dzieje?
   Ostrożnie podchodzę do szafki; skradam się do niej tak, jakby miała zaraz się na mnie rzucić. Karcę się w myślach za tak głupie porównanie i szybkim ruchem otwieram drzwiczki.
   W środku niczego nie ma.
   No jasne, kpi głos w mojej głowie. A czego się spodziewałeś? Magicznej odpowiedzi na wszystkie twoje pytania? Pewnie drzwiczki otworzył wiatr albo coś…
   Zdecydowanie „albo coś”. Jaki wiatr? Dobrze wiem, że nie było żadnego wiatru. Czemu zawsze muszę próbować to racjonalizować w jakiś głupi, zupełnie niepasujący do niczego sposób?!
   Kopię ze złością szafkę; ta wydaje z siebie dziwny brzęk. Wpatruję się tępo w mebel; czy drewniany mebel powinien tak brzmieć?
   Przyklękam i znów zaglądam do środka. Coś jest w środku. Tylko jak mam się do tego dostać…?
   Wsadzam rękę do szafki, dotykam i opukuję ścianki. Pod palcami wyczuwam tylko solidne drewno. Zaraz… nie!
   - Acha! - mówię do siebie i uśmiecham się z zadowoleniem. Dolna część szafki jest ruchoma; to cholerstwo ma podwójne dno!
   Wyjmuję fałszywe dno. Nie widzę, co jest ukryte głębiej, więc tylko wkładam rękę i staram się wyjąć przedmiot ze środka. Opuszkami palców wyczuwam coś zimnego, metalowego… Coś dziwnie znajomego.
   Wyjmuję nóż i wpatruję się w niego ze zdziwieniem.
   Przecież to ten sam, którym w Pierwszej Linii zabiłem Alfreda… I mojego ojca.
   Obracam go w dłoniach, ale nie ma mowy o pomyłce; to samo smukłe ostrze, te same delikatne zdobienia na ostrzu, dokładnie taki sam czarny kamyk wtopiony w rękojeść.
   Jak on się mógł tutaj znaleźć?, zastanawiam się. Tutaj nic nie dzieje się przypadkowo, więc jaki cel mógł mieć ktoś, zostawiając tu dla mnie ten konkretny sztylet?
   Zaciskam palce na rękojeści. Wezmę go ze sobą; w razie czego muszę mieć jak się obronić. Nie wiem, czy nie przyniosłem się do nowej linii, więc nie mogę mieć pewności, że będzie tu bezpiecznie.
   Co zrobi Olivier, jeśli jestem… gdzie indziej? Jak mnie znajdzie? Czy mnie znajdzie?
   Potrząsam głową. Rozmyślaniem będę mógł zajmować się później; teraz muszę się dowiedzieć, co to za miejsce.
   Podchodzę do drzwi i otwieram je na oścież.
   Zimne powietrze uderza we mnie, wysysając całe ciepło z mojego ciała; zaczynam drżeć z zimna. Cholera, jeszcze tylko tego brakowało, żeby pogoda w tym miejscu była…
   Myśl urywa mi się wpół zdania, gdy zauważam, gdzie jestem.
   Statek. Jestem na statku.
   Patrzę do góry i widzę nad głową obły kształt zeppelina; jestem w dolnej części, przypominającej normalny okręt – no, pomijając fakt, że jest przyczepiony do tego cholernego zeppelina. Powoli podchodzę do burty; teraz wyczuwam pod stopami lekkie drżenie podłogi – to stamtąd dochodzi buczenie. Pewnie mieści się tam jakaś elektrownia czy coś… w każdym razie jakaś maszynownia produkująca energię, dzięki której statek jest w stanie się poruszać.
   Wychylam się lekko przez burtę i od razu robię parę kroków jak najdalej od krawędzi. Statek jest wysoko. Dla mnie zdecydowanie za wysoko.
   Zamykam oczy, staram się unormować przyśpieszony oddech. Spokojnie. Spo-koj-nie. Wygląda na to, że dalej jestem w tej samej Linii, tylko w innym miejscu… Nie ważne, jak tu się dostałem. Muszę tylko jakoś powrócić bezpiecznie na ziemię. Gdzieś tu musi być jakieś miejsce, w którym będzie jakiś ster, prawda? Więc wystarczy, że ogarnę, jak się steruje tym czymś, a wszystko będzie dobrze.
   Mam nadzieję.
   Poruszając się jak najdalej od krawędzi, idę prosto przed siebie, szukając jakichkolwiek drzwi, ale jak widać moje parszywe szczęście ma się jak najlepiej; nic nie znajduję. Mogę tylko maszerować i zbliżać się coraz bardziej do… Dziobu? Tak się mówi na przód łodzi?
   Ku mojemu zaskoczeniu widzę, że ktoś siedzi dokładnie na samym brzegu, beztrosko majtając nogami w powietrzu. I nie jestem z tego specjalnie zadowolony.
   - Drugi, co ty do cholery robisz? - pytam chłodno. Ten obraca się szybko; miga mi jego biała, uśmiecha maska.
   - Patrzę na zachód słońca – mówi i pokazuje ręką. To fakt; całe niebo wygląda niesamowicie, chmury pomalowane światłem na czerwono i pomarańczowo sprawiają wrażenie, jakby nieboskłon zapłonął. Chwilę podziwiamy w ciszy ten niemy spektakl światła; tutaj, wysoko nad ziemią, całe niebo wygląda… inaczej.
   - Co się stało? - pytam w końcu.
   - Nie wiem.
   - Jak to nie wiesz?! To nie sprawa… Nie wiem, tej twojej organizacji czy coś?
   - Nie wiem – powtarza ze zniecierpliwieniem. - Od jakiegoś czasu nie współpracuję już z organizacją.
   To coś nowego. Nie mogę ukryć zdziwienia.
   - Ale… Dlaczego?
   - Mieliśmy różne poglądy na pewną sprawę. - Ton jego głosu jednoznacznie mówi mi, że nie ma najmniejszej ochoty o tym mówić, ale nie mam zamiaru odpuścić: potrzebuję każdej, najmniejszej informacji, jaką mogę od niego zdobyć.
   - W takim razie po co to robisz? Czego w ogóle ode mnie chcesz?!
   Drugi znów odwraca się do mnie i mierzy mnie spojrzeniem zza maski. Nie odpowie mi, czuję to; to nie moja sprawa.
   Nagle czuję gwałtowne szarpnięcie i niemal się przewracam; przez chwilę w mojej głowie pojawia się histeryczna myśl, że spadamy, ale nie; to statek skręca gwałtownie i zaczyna obniżać swój lot, do miasta.
   Drugi traci równowagę i na ułamek sekundy mam nadzieję, że poślizgnie się i zleci na dół, jednak udaje mu się jakoś utrzymać na miejscu i szybko przychodzi do mnie.
   - Dlaczego to zmieniło kierunek?! - Niemal krzyczę. - Jest tu jakaś sterownia czy coś?
   - Nie mam pojęcia. Znalazłem jakieś pomieszczenie, które może być miejscem, z którego można kontrolować ten statek, ale było zamknięte od środka.
   - Czyli ktoś jeszcze oprócz nas jest tutaj – podsumowuję krótko.
   - Na to wygląda.
   Coraz wyraźniej widzę budynki miasta; ktoś albo coś, co kontroluje ten statek wyraźnie chce wrócić do tego miejsca. Po co?
   Pytania, pytania, pytania, wciąż bez żadnych odpowiedzi. Nienawidzę tego.
   Wieża katedry odcina się wyraźnie na tle czerwonego nieba.
   Odwracam głowę i patrzę się na Drugiego. Zauważa, że mu się przyglądam; zwraca swoją twarz-maskę w moją stronę i przez ułamek sekundy zdaje mi się, że dostrzegam jego oczy; nie mogę stwierdzić nawet, jakiego są koloru. Wydają się pozbawione życia. Z trudem udaje mi się opanować dreszcz obrzydzenia i znów skupiam się na mieście pod nami.
   Zbliżamy się do katedry; jeszcze parę sekund i muśniemy ją burtą. Z tego miejsca, w którym jesteśmy nie widzimy praktycznie samego szpicu krzyża umieszczonego na szczycie budowli – zasłania go górna część, balon zeppelina. Dlaczego jesteśmy tak blisko? Tak miało być, czy może…
   Rozlega się przeraźliwy zgrzyt, gdy statek spotyka mury katedry.
   - Co, do… - zaczynam, ale gwałtowne zakołysanie się statku nie pozwala mi wypowiedzieć ani jednego słowa; moje ciało sztywnieje, a mózg zapełnia się tylko jedną myślą: spadnę, spadnę, spadnę…
   Nie jestem w stanie oddychać z przerażenia.
   Drugi łapie mnie za nadgarstek. W dziwny, zupełnie niespodziewany sposób uspokaja mnie to. Utrzyma mnie w miejscu, nie pozwoli mi spaść. Nie wiem dlaczego, ale nie pozwoli mi umrzeć.
   W każdym razie nie teraz.
   Po chwili kołysanie ustaje tak szybko, jak się zaczęło. Wyrywam moją rękę z uścisku Drugiego.
   Nie wiem, czy mam podziękować, czy udawać, że nic się nie stało, więc wpatruję się tylko w czubki moich butów.
   Statek powoli zaczyna znów nabierać wysokości. Czemu miało służyć to zlecenie na dół, do katedry? Może nie miało to żadnego znaczenia i po prostu statek poruszał się losowo, nie sterowany przez nikogo?
   Drugi rusza gdzieś przed siebie.
   - Ej! - zawołałem. - Gdzie idziesz?!
   - Chcę sprawdzić, czy statkowi nic się nie stało – odpowiada. - Byłoby niemiło, gdyby okazało się, że stało się coś poważnego.
   - Idę z tobą – mówię od razu i idę za nim. Wolę się trzymać blisko niego… Co nie oznacza, że mu ufam, co to, to nie. Po prostu muszę go mieć na oku. Przyjaciół trzymaj blisko, a wrogów jeszcze bliżej…
   Nieświadomie ściskam nóż ukryty w kamizelce. Drugi nic nie zauważył. Czy nie byłoby prościej zabić go tutaj, teraz?
   Wpatruję się w jego plecy. Tak… Zrobiłbym krok do przodu, pociągnął go za rękaw. On obróciłby głowę, a ja przerzuciłbym nóż do lewej ręki i szybkim, gładkim ruchem przejechałbym ostrzem głęboko po delikatnej skórze gardła; próbowałby krzyczeć albo nabrać powietrza do płuc, ale nie mógłby…
   Zauważam, że nieświadomie się uśmiecham. Dobrze, że idę za Drugim; tym sposobem niczego nie może się domyślić. Mógłby jakimś cudem domyślić się, co chcę zrobić, i…
   Wpadam na Drugiego; pogrążony w myślach nie zauważyłem, że się zatrzymał.
   - Przepraszam – mówię mimochodem. - Co się dzieje?
   Brak odpowiedzi.
   - Drugi, co… - zaczynam i nagle mój wzrok zatrzymuje się na…
   ...na Olivierze mierzącym z pistoletu w Drugiego.
   Jak on tu wszedł?! Był tu cały czas?! Nie, raczej nie; jego ubrania były potargane, musiał tu wejść w inny sposób.
   Na przykład wejść na pokład, gdy statek na krótką chwilę spotkał się z katedrą.
   Olivier przenosi swój wzrok z Drugiego na mnie i posyła mi delikatny uśmiech.
   - Cześć, Arthur. Zabierajmy się stąd, tylko…
   Huk strzału przeszywa powietrze; widzę ruch, zdezorientowany patrzę na Oliviera.
   Przez chwilę stoi na miejscu. Potem jego wzrok opada na klatkę piersiową, na której zaczyna pojawiać się czerwona, gwałtownie rosnąca plama…
   Nie.
   Zatacza się do tyłu, próbuje oprzeć o burtę, traci równowagę.
   Nie!
   Nie mogę się ruszyć.
   Słońce zachodzi za horyzontem, gdy Olivier wypada ze statku, w ciemność na dole.
   Obracam się powoli do Drugiego. W wyciągniętych rękach trzyma pistolet; ten skurwiel wykorzystał moment, w którym Olivier przez chwilę skupił się na mnie, i postrzelił go.
   Przez chwilę stoję jak wryty, po czym szybkim ruchem wyciągam nóż i z rykiem rzucam się na Drugiego.
   Zabiję go. ZABIJĘ!
   Z jakiegoś powodu nie strzela do mnie; zamachuję się na niego ostrzem, a on niemal od niechcenia łapie mnie za nadgarstek, więc kopię go, raz, drugi, trzeci uderzam go pięścią, i już nic nie chcę, tylko zrobić mu krzywdę, zadać mu jak największy ból, bo on… On…
   Chcę wyjść z tobą z Edenu.
   ...on to wszystko zniszczył ot tak, w jednej chwili.
   - Arthur! - krzyczy Drugi. - Opanuj się!
   Wydaję z siebie jeszcze głośniejszy ryk; ściska moją dłoń mocniej, aż z wyciem wypuszczam z dłoni nóż, metal brzęczy upadając na ziemię…
   - ZDYCHAJ! KURWA MAĆ, ZDYCHAJ!
   To brzmi śmiesznie, jestem żałosny, ale nie mogę inaczej; po policzkach znów lecą mi łzy, ale tym razem nie strachu ani smutku, a wściekłości, mam ochotę zabić tego skurwysyna, zniszczyć go…
   - ARTHUR! - krzyczy znów Drugi. - Przestań! To było dla twojego dobra!
   - Pierdol się!
   - Arthur, proszę…
   - ZABIŁEŚ GO! Do cholery, zabiłeś go!
   - Proszę, posłuchaj mnie…
   - Nie! Nie będę słuchał, mam dość! MAM DOŚĆ! - Czuję się słaby; Drugi z łatwością broni się przed moimi żałosnymi ciosami. Jestem do niczego. Nie zdołałem sam zrobić niczego. Jedyna osoba, która pomogła mi w czymkolwiek jest już martwa, a ja nie mogę nawet jej pomścić, bo jestem bezużytecznym śmieciem, idiotą, który…
   - Arthur, posłuchaj mnie – mówi kojącym głosem Drugi. - Spokojnie. Nic się nie dzieje. Jestem tu.
   - Zamknij się! ZAMKNIJ SIĘ!
   Drugi odchyla się poza zasięg moich rąk.
   - Arthur – mówi. - To ja.
   Sięga do maski i zdejmuje ją. Pomimo moich załzawionych oczu poznaję, kto to.
   Zamieram.
  - Arthur, to ja – powtarza.
   Alfred.
   Wszystko pokrywa ciemność.

__________

Dum dum duuuuuuuuuum. Żyję. Jeszcze.
Mam nawał pracy, stąd te opóźnienia, ale postaram się wrzucać nowe rozdziały w miarę regularnie. I zaczynam pracę nad czyś dłuższym i - jakby tu ująć? Hm... poważniejszym? 
W każdym razie dziękuję za komentarze! :) Ciao!

3 komentarze:

  1. Czy Ty sobie żartujesz?! Co to miało być?! Bosz. Moje serce. Przez Ciebie umarłam. Tak psychicznie. Wiem że gdybyś nie robiła TAKICH zwrotów akcji to nie było by to tak przegenialne jak jest no ale no. To rani. Na początku shipowałam Alfreda i Artura a później Artura i Oliviera. A teraz co? Co ja mam począć? Co ja mam zrobić w tej chwili ze swoim życiem? Zmięliłaś mi mózg. Bosz

    OdpowiedzUsuń
  2. Wspaniała fabuła i styl, nie przestawaj pisać.

    OdpowiedzUsuń
  3. Ha!! Wiedziałam, że to Alfred!! Ja to czułam w kościach!! Ale... lubiłam Oliviera :'(
    Oki... czytam dalej ;)

    OdpowiedzUsuń