Cóż
to za nieopisana ulga, mieć poczucie bezpieczeństwa przy innej
osobie, nie musieć ważyć myśli, ani mierzyć słów, lecz wylewać
je wszystkie z siebie wiedząc, że wierna dłoń przyjmie je i
zachowa…
George
Eliot
Światło
słońca atakuje
gwałtownie
nasze oczy, a hałas wdziera
się do uszu; wystarczyło ledwie parę kroków, by z tej katedry,
miejsca poza czasem, dostać się tutaj – do najzwyklejszego,
banalnego świata pozbawionego skrupułów. Teraz wszystko, co stało
się tam, za wielkimi, drewnianymi drzwiami, wydawało mi się
nierealne jak sen, choć przecież przed sekundą tam byłem. Dziwne
uczucie.
Olivier
uśmiecha
się, gdy na niego patrzę.
-
Niesamowite, co? - pyta,
a ja w odpowiedzi kiwam
głową. Nie ma
już nic do dodania. Przynajmniej
nie o tym, co było.
Nabieram
powietrza w płuca.
-
Więc… - zaczynam. - Co teraz mam zrobić?
-
Po prostu idź.
-
Co?
-
Słyszałeś mnie. Idź, pochodź sobie gdziekolwiek.
-
I Drugi mnie tak po prostu znajdzie? - pytam z niedowierzaniem.
Olivier przewraca oczami.
-
Zaufaj mi. On już wie, że tu jesteś; pewnie szuka cię nawet
teraz, w tej chwili. Po prostu musisz dać mu się odnaleźć.
-
A ty?
Uśmiecha
się lekko.
-
Nie musisz się o mnie martwić, Arthur. Będę tuż za tobą. Gdyby
coś się działo, jestem tu. Wszystko, co musisz zrobić, to
pozwolić Drugiemu pozachwycać się tobą przez chwilę i
zaprowadzić go do mieszkania.
-
A wtedy…?
-
Wtedy zdecydujemy, co z nim zrobić. - Olivier przesyła mi miażdżące
spojrzenie. Przekaz jest jasny. Nie
zadawaj głupich pytań.
Nie
umiem go rozgryźć. Niby jest jakąś wersją mnie, więc –
teoretycznie rzecz biorąc – powinienem go znać jak własną
kieszeń, ale dalej nie jestem w stanie przewidywać tego, co zrobi
ani dlaczego. Po prostu go nie rozumiem. Ale…
Ale
tylko ja sam wiem, że potrafię bardzo dobrze ukrywać, kim jestem.
Nawet przed samym sobą.
Kiwam
głową.
-
W takim razie… do zobaczenia.
Obracam
się na pięcie i wtapiam się w wielobarwny, hałaśliwy tłum i
tylko zauważam kątem oka małą postać Oliviera na tle wrót
katedry.
***
Dochodzę
do wniosku, że chodzenie bez żadnego jasno określonego celu nie
jest takim złym i nudnym zajęciem, jak by się mogło wydawać. Nie
musisz się martwić, że się zgubisz, bo przecież nie można się
zgubić w miejscu, w którym już
się zgubiłeś; nie musisz nawet próbować pytać kogokolwiek o
drogę, bo po prostu nie ma to żadnego sensu. Po prostu łażę
gdziekolwiek, przyglądając się ludziom i witrynom sklepowym,
próbując przywyknąć do tej – jakby nie patrzeć – dziwnej z
mojego punktu widzenia rzeczywistości. Cóż… Chyba zaczynam
przywykać do tego, że wszystko wokół mnie się zmienia w
zastraszającym tempie; wcześniej chciałem wiedzieć, co sprawiło,
że tamte światy różniły się od mojego, natomiast teraz mogłem
po prostu cieszyć się pięknem tego miejsca ze świadomością, że
oglądam je po raz pierwszy i ostatni.
Przygnębiające?
Może. Ale po co mi ten świat? Jest tyle innych… Z pewnością
jeszcze któryś mi się spodoba. Może nawet w nim zamieszkam. Z
kimś…
Potrząsam
głową. Nie czas teraz na planowanie mojego dalszego życia; muszę
skupić się na wyglądaniu jak najmniej podejrzanie, żeby Drugi nie
zorientował się, że prowadzę go prosto w pułapkę. Zachowuj
się naturalnie.
Problem z naturalnym zachowywaniem się jest taki, że jeśli jesteś
zbyt naturalny,
to staje się to nienaturalne.
Paradoks.
Dobrze,
w takim razie skupię się na… Na tamtej kobiecie w sukni. Albo
układzie płyt chodnikowych, nie wiem…
Byle
nie myśleć o Drugim, Olivierze ani…
Czuję
dotyk dłoni na ramieniu i od razu go
rozpoznaję; nie muszę nawet się odwracać.
-
Arthur
– słyszę przemielony komputerowo głos. Słyszę w nim coś na
kształt… Nie wiem… Ulgi? - Arthur.
-
Wiem, jak się nazywam, nie musisz mi przypominać – prycham i
odwracam się. Ta sama uśmiechnięta maska patrzy się na mnie
martwymi oczami. I dlaczego w ogóle ją
nosi?
I
nikt nie zwraca na nią uwagi? W sumie to dość niecodzienny widok,
prawda?
-
Bałem
się o ciebie. Myślałem, że cię znalazł.
- Drugi nadal ściska mnie za ramię, jakby nie mógł uwierzyć, że
wciąż tu jestem; powoli kończyna zaczyna mi cierpnąć.- Myślałem,
że nie żyjesz.
-
O, to miło, że się przejmujesz moim losem, dziękuję. Jakoś nie
bardzo przejmował cię wcześniej fakt, że jako przynęta też mogę
umrzeć.
-
Jesteś
ważny. Nie możesz tak po prostu zdechnąć zaszlachtowany przez
psychopatę
- odpiera atak i wreszcie mnie puszcza. Rozcieram obolałe ramię.
-
Tak, tak… - potakuję ironicznie. - Baardzo cię to obchodzi.
Drugi
wygląda, jakby chciał coś powiedzieć, ale tego nie robi. Teraz
mam okazję przyjrzeć mu się dokładniej; jego bluza wygląda na
wytartą i poplamioną… czymś, a gdzieniegdzie widać małe
dziury, jakby hobbistycznie wbijał w swoje ubrania widelec. I…
Zaraz!
Chwila!
Hałas
ulicy został zagłuszony przez coś innego. Odgłos
jest niemal niezauważalny, tuż na granicy słyszalności, ale jest,
to pewne; Drugi przechyla lekko głowę, nasłuchując – on też to
zauważył. Chciałbym się odezwać, zapytać się go o cokolwiek –
a nuż wie, co się dzieje? - kiedy nagle gaśnie słońce.
Dobra,
nie do końca gaśnie; po prostu zostaje przysłonięte przez coś
ogromnego na niebie. Przez statek.
Wygląda
to tak, jakby do staroświeckiego zeppelina przymocowano drugi
statek, tym razem piracki, a całość jakimś cudem nadal zdołała nadal
unosić się w powietrzu. Z jakiegoś powodu patrząc na tę
konstrukcję poczułem lęk; spojrzałem na Drugiego i wyczułem, że
też czuje coś podobnego. Dlaczego?
-
Nie – mruknął cicho, jakby do siebie. - Nie.
-
O co chodzi, Drugi? - zapytałem; dziwny dźwięk chyba stał się
odrobinę głośniejszy. - Co się dzieje?
-
Arthur, zakryj uszy.
-
Czemu miałbym…
-
Zakryj uszy, JUŻ! - wydarł się bez ostrzeżenia; nie miałem
zamiaru się z nim kłócić. Posłusznie położyłem dłonie na
uszach…
Ale
dźwięk narastał i narastał, coraz głośniej, w miarę, jak
dziwny statek zbliżał się do nas. Chciałem uciekać, krzyczeć;
zerwałem się do biegu, ale potknąłem się o coś i zaryłem
twarzą w ziemię, ból przeszył moje ciało, a ja zapadałem się,
zapadałem w bólu i jednostajnym pisku, który narastał, narastał,
wciąż narastał, mój mózg wysyłał sygnały bólu do każdego
najmniejszego zakamarka mojego ciała, wszystko rozpływało się w
bieli, lśniącej bieli i wysokim pisku, i chciałem tylko, żeby to
już ucichło, żeby się wreszcie skończyło…
***
Jasno,
przeraźliwie jasno; dziwny pisk umilkł, ale dalej widzę tylko
śnieżną biel. Przez głowę przelatują mi głupie myśli:
oślepłem? Umarłem? Ale niby jak? To niemożliwe. Zbyt proste.
I
co się tak właściwie stało? Dlaczego? Czemu Olivier nie
zareagował, jakoś nie pomógł mi, żebym nie… Nawet nie wiem,
co. I wreszcie: co z Drugim? To on to zaplanował? Nie, absurd –
wyglądał na zaskoczonego, może nawet przestraszonego… Bez sensu.
Nagle
odkrywam, że mogę odetchnąć; do moich płuc dostaje się zimne
powietrze. Dziwne, przecież przed chwilą było dużo cieplej…
Bez
żadnego ostrzeżenia moje zmysły wracają do normy.
Słyszę
delikatne buczenie, którego nie umiem umiejscowić. Leżę na
drewnianej, twardej podłodze w niedużym pokoju; właściwie
wszystko tu jest stworzone z tego samego rodzaju drewna – ściany,
łóżko z czerwoną narzutą, nieduża szafka, nawet drzwi. Jedynym
źródłem światła jest małe, okrągłe okienko. Z miejsca, w
którym leżę mogę dostrzec przez nie skrawek czerwonawego nieba.
Musi być zachód albo wschód słońca.
Wstaję
i otrzepuję się z paprochów z podłogi. Nie ma co tu zostawać;
nic interesującego. Heh… jeszcze parę dni temu byłbym
zdezorientowany, przerażony, ale te wszystkie niewyjaśnione
wydarzenia stają się już powoli moją rutyną.
Podchodzę
do drzwi i kładę dłoń na klamce.
Coś
za mną poruszyło się; coś w samym kąciku mojego pola widzenia.
Odwracam
się gwałtownie. Nie ma tu nikogo. Oczywiście. Paranoja. Ale…
Drzwiczki
szafki są lekko uchylone. Mógłbym przysiąc, że jeszcze przed
sekundą była zamknięta.
Co
się tu do cholery dzieje?
Ostrożnie
podchodzę do szafki; skradam się do niej tak, jakby miała zaraz
się na mnie rzucić. Karcę się w myślach za tak głupie
porównanie i szybkim ruchem otwieram drzwiczki.
W
środku niczego nie ma.
No
jasne, kpi głos w mojej głowie. A czego się spodziewałeś?
Magicznej odpowiedzi na wszystkie twoje pytania? Pewnie drzwiczki
otworzył wiatr albo coś…
Zdecydowanie
„albo coś”. Jaki wiatr? Dobrze wiem, że nie było
żadnego wiatru. Czemu zawsze muszę próbować to racjonalizować w
jakiś głupi, zupełnie niepasujący do niczego sposób?!
Kopię
ze złością szafkę; ta wydaje z siebie dziwny brzęk. Wpatruję
się tępo w mebel; czy drewniany mebel powinien tak brzmieć?
Przyklękam
i znów zaglądam do środka. Coś jest w środku. Tylko jak mam się
do tego dostać…?
Wsadzam
rękę do szafki, dotykam i opukuję ścianki. Pod palcami wyczuwam
tylko solidne drewno. Zaraz… nie!
-
Acha! - mówię do siebie i uśmiecham się z zadowoleniem. Dolna
część szafki jest ruchoma; to cholerstwo ma podwójne dno!
Wyjmuję
fałszywe dno. Nie widzę, co jest ukryte głębiej, więc tylko
wkładam rękę i staram się wyjąć przedmiot ze środka. Opuszkami
palców wyczuwam coś zimnego, metalowego… Coś dziwnie znajomego.
Wyjmuję
nóż i wpatruję się w niego ze zdziwieniem.
Przecież
to ten sam, którym w Pierwszej Linii zabiłem Alfreda… I mojego
ojca.
Obracam
go w dłoniach, ale nie ma mowy o pomyłce; to samo smukłe ostrze,
te same delikatne zdobienia na ostrzu, dokładnie taki sam czarny
kamyk wtopiony w rękojeść.
Jak
on się mógł tutaj znaleźć?, zastanawiam się. Tutaj nic nie
dzieje się przypadkowo, więc jaki cel mógł mieć ktoś,
zostawiając tu dla mnie ten konkretny sztylet?
Zaciskam
palce na rękojeści. Wezmę go ze sobą; w razie czego muszę mieć
jak się obronić. Nie wiem, czy nie przyniosłem się do nowej
linii, więc nie mogę mieć pewności, że będzie tu bezpiecznie.
Co
zrobi Olivier, jeśli jestem… gdzie indziej? Jak mnie znajdzie? Czy
mnie znajdzie?
Potrząsam
głową. Rozmyślaniem będę mógł zajmować się później; teraz
muszę się dowiedzieć, co to za miejsce.
Podchodzę
do drzwi i otwieram je na oścież.
Zimne
powietrze uderza we mnie, wysysając całe ciepło z mojego ciała;
zaczynam drżeć z zimna. Cholera, jeszcze tylko tego brakowało,
żeby pogoda w tym miejscu była…
Myśl
urywa mi się wpół zdania, gdy zauważam, gdzie jestem.
Statek.
Jestem na statku.
Patrzę
do góry i widzę nad głową obły kształt zeppelina; jestem w
dolnej części, przypominającej normalny okręt – no, pomijając
fakt, że jest przyczepiony do tego cholernego zeppelina. Powoli
podchodzę do burty; teraz wyczuwam pod stopami lekkie drżenie
podłogi – to stamtąd dochodzi buczenie. Pewnie mieści się tam
jakaś elektrownia czy coś… w każdym razie jakaś maszynownia
produkująca energię, dzięki której statek jest w stanie się
poruszać.
Wychylam
się lekko przez burtę i od razu robię parę kroków jak najdalej
od krawędzi. Statek jest wysoko. Dla mnie zdecydowanie za wysoko.
Zamykam
oczy, staram się unormować przyśpieszony oddech. Spokojnie.
Spo-koj-nie. Wygląda na to, że dalej jestem w tej samej Linii,
tylko w innym miejscu… Nie ważne, jak tu się dostałem. Muszę
tylko jakoś powrócić bezpiecznie na ziemię. Gdzieś tu musi być
jakieś miejsce, w którym będzie jakiś ster, prawda? Więc
wystarczy, że ogarnę, jak się steruje tym czymś, a wszystko
będzie dobrze.
Mam
nadzieję.
Poruszając
się jak najdalej od krawędzi, idę prosto przed siebie, szukając
jakichkolwiek drzwi, ale jak widać moje parszywe szczęście ma się
jak najlepiej; nic nie znajduję. Mogę tylko maszerować i zbliżać
się coraz bardziej do… Dziobu? Tak się mówi na przód łodzi?
Ku
mojemu zaskoczeniu widzę, że ktoś siedzi dokładnie na samym
brzegu, beztrosko majtając nogami w powietrzu. I nie jestem z tego
specjalnie zadowolony.
-
Drugi, co ty do cholery robisz? - pytam chłodno. Ten obraca
się szybko; miga mi jego biała, uśmiecha maska.
-
Patrzę na zachód słońca – mówi i pokazuje ręką. To
fakt; całe niebo wygląda niesamowicie, chmury pomalowane światłem
na czerwono i pomarańczowo sprawiają wrażenie, jakby nieboskłon
zapłonął. Chwilę podziwiamy w ciszy ten niemy spektakl światła;
tutaj, wysoko nad ziemią, całe niebo wygląda… inaczej.
-
Co się stało? - pytam w końcu.
-
Nie wiem.
-
Jak to nie wiesz?! To nie sprawa… Nie wiem, tej twojej organizacji
czy coś?
-
Nie wiem – powtarza ze zniecierpliwieniem. - Od jakiegoś
czasu nie współpracuję już z organizacją.
To
coś nowego. Nie mogę ukryć zdziwienia.
-
Ale… Dlaczego?
-
Mieliśmy różne poglądy na pewną sprawę. - Ton jego głosu
jednoznacznie mówi mi, że nie ma najmniejszej ochoty o tym mówić,
ale nie mam zamiaru odpuścić: potrzebuję każdej, najmniejszej
informacji, jaką mogę od niego zdobyć.
-
W takim razie po co to robisz? Czego w ogóle ode mnie chcesz?!
Drugi
znów odwraca się do mnie i mierzy mnie spojrzeniem zza maski. Nie
odpowie mi, czuję to; to nie moja sprawa.
Nagle
czuję gwałtowne szarpnięcie i niemal się przewracam; przez chwilę
w mojej głowie pojawia się histeryczna myśl, że spadamy, ale nie;
to statek skręca gwałtownie i zaczyna obniżać swój lot, do
miasta.
Drugi
traci równowagę i na ułamek sekundy mam nadzieję, że poślizgnie
się i zleci na dół, jednak udaje mu się jakoś utrzymać na
miejscu i szybko przychodzi do mnie.
-
Dlaczego to zmieniło kierunek?! - Niemal krzyczę. - Jest tu jakaś
sterownia czy coś?
-
Nie mam pojęcia. Znalazłem jakieś pomieszczenie, które
może być miejscem, z którego można kontrolować ten statek, ale
było zamknięte od środka.
-
Czyli ktoś jeszcze oprócz nas jest tutaj – podsumowuję krótko.
-
Na to wygląda.
Coraz
wyraźniej widzę budynki miasta; ktoś albo coś, co kontroluje ten
statek wyraźnie chce wrócić do tego miejsca. Po co?
Pytania,
pytania, pytania, wciąż bez żadnych odpowiedzi. Nienawidzę tego.
Wieża
katedry odcina się wyraźnie na tle czerwonego nieba.
Odwracam
głowę i patrzę się na Drugiego. Zauważa, że mu się przyglądam;
zwraca swoją twarz-maskę w moją stronę i przez ułamek sekundy
zdaje mi się, że dostrzegam jego oczy; nie mogę stwierdzić nawet,
jakiego są koloru. Wydają się pozbawione życia. Z trudem udaje mi
się opanować dreszcz obrzydzenia i znów skupiam się na mieście
pod nami.
Zbliżamy
się do katedry; jeszcze parę sekund i muśniemy ją burtą. Z tego
miejsca, w którym jesteśmy nie widzimy praktycznie samego szpicu
krzyża umieszczonego na szczycie budowli – zasłania go górna
część, balon zeppelina. Dlaczego jesteśmy tak blisko? Tak miało
być, czy może…
Rozlega
się przeraźliwy zgrzyt, gdy statek spotyka mury katedry.
-
Co, do… - zaczynam, ale gwałtowne zakołysanie się statku nie
pozwala mi wypowiedzieć ani jednego słowa; moje ciało sztywnieje,
a mózg zapełnia się tylko jedną myślą: spadnę, spadnę, spadnę…
Nie
jestem w stanie oddychać z przerażenia.
Drugi
łapie mnie za nadgarstek. W dziwny, zupełnie niespodziewany sposób
uspokaja mnie to. Utrzyma mnie w miejscu, nie pozwoli mi spaść. Nie
wiem dlaczego, ale nie pozwoli mi umrzeć.
W
każdym razie nie teraz.
Po
chwili kołysanie ustaje tak szybko, jak się zaczęło. Wyrywam moją
rękę z uścisku Drugiego.
Nie
wiem, czy mam podziękować, czy udawać, że nic się nie stało,
więc wpatruję się tylko w czubki moich butów.
Statek
powoli zaczyna znów nabierać wysokości. Czemu miało służyć to
zlecenie na dół, do katedry? Może nie miało to żadnego znaczenia
i po prostu statek poruszał się losowo, nie sterowany przez nikogo?
Drugi
rusza gdzieś przed siebie.
-
Ej! - zawołałem. - Gdzie idziesz?!
-
Chcę sprawdzić, czy statkowi nic się nie stało – odpowiada.
- Byłoby niemiło, gdyby okazało się, że stało się coś
poważnego.
-
Idę z tobą – mówię od razu i idę za nim. Wolę się trzymać
blisko niego… Co nie oznacza, że mu ufam, co to, to nie. Po prostu
muszę go mieć na oku. Przyjaciół trzymaj blisko, a wrogów
jeszcze bliżej…
Nieświadomie
ściskam nóż ukryty w kamizelce. Drugi nic nie zauważył. Czy nie
byłoby prościej zabić go tutaj, teraz?
Wpatruję
się w jego plecy. Tak… Zrobiłbym krok do przodu, pociągnął go
za rękaw. On obróciłby głowę, a ja przerzuciłbym nóż do lewej
ręki i szybkim, gładkim ruchem przejechałbym ostrzem głęboko po
delikatnej skórze gardła; próbowałby krzyczeć albo nabrać
powietrza do płuc, ale nie mógłby…
Zauważam,
że nieświadomie się uśmiecham. Dobrze, że idę za Drugim; tym
sposobem niczego nie może się domyślić. Mógłby jakimś cudem
domyślić się, co chcę zrobić, i…
Wpadam
na Drugiego; pogrążony w myślach nie zauważyłem, że się
zatrzymał.
-
Przepraszam – mówię mimochodem. - Co się dzieje?
Brak
odpowiedzi.
-
Drugi, co… - zaczynam i nagle mój wzrok zatrzymuje się na…
...na
Olivierze mierzącym z pistoletu w Drugiego.
Jak
on tu wszedł?! Był tu cały czas?! Nie, raczej nie; jego ubrania
były potargane, musiał tu wejść w inny sposób.
Na
przykład wejść na pokład, gdy statek na krótką chwilę spotkał się z katedrą.
Olivier
przenosi swój wzrok z Drugiego na mnie i posyła mi delikatny
uśmiech.
-
Cześć, Arthur. Zabierajmy się stąd, tylko…
Huk
strzału przeszywa powietrze; widzę ruch, zdezorientowany patrzę na
Oliviera.
Przez
chwilę stoi na miejscu. Potem jego wzrok opada na klatkę piersiową,
na której zaczyna pojawiać się czerwona, gwałtownie rosnąca
plama…
Nie.
Zatacza
się do tyłu, próbuje oprzeć o burtę, traci równowagę.
Nie!
Nie
mogę się ruszyć.
Słońce
zachodzi za horyzontem, gdy Olivier wypada ze statku, w ciemność na
dole.
Obracam
się powoli do Drugiego. W wyciągniętych rękach trzyma pistolet;
ten skurwiel wykorzystał moment, w którym Olivier przez chwilę
skupił się na mnie, i postrzelił go.
Przez
chwilę stoję jak wryty, po czym szybkim ruchem wyciągam nóż i z
rykiem rzucam się na Drugiego.
Zabiję
go. ZABIJĘ!
Z
jakiegoś powodu nie strzela do mnie; zamachuję się na niego
ostrzem, a on niemal od niechcenia łapie mnie za nadgarstek, więc
kopię go, raz, drugi, trzeci uderzam go pięścią, i już nic nie
chcę, tylko zrobić mu krzywdę, zadać mu jak największy ból, bo
on… On…
Chcę
wyjść z tobą z Edenu.
...on
to wszystko zniszczył ot tak, w jednej chwili.
-
Arthur! - krzyczy Drugi. -
Opanuj się!
Wydaję
z siebie jeszcze głośniejszy ryk; ściska moją dłoń mocniej, aż
z wyciem wypuszczam z dłoni nóż, metal brzęczy upadając na
ziemię…
-
ZDYCHAJ! KURWA MAĆ, ZDYCHAJ!
To
brzmi śmiesznie, jestem żałosny, ale nie mogę inaczej; po
policzkach znów lecą mi łzy, ale tym razem nie strachu ani smutku,
a wściekłości, mam ochotę zabić tego skurwysyna, zniszczyć go…
-
ARTHUR! - krzyczy znów Drugi. - Przestań! To było dla
twojego dobra!
-
Pierdol się!
-
Arthur, proszę…
-
ZABIŁEŚ GO! Do cholery, zabiłeś go!
-
Proszę, posłuchaj mnie…
-
Nie! Nie będę słuchał, mam dość! MAM DOŚĆ! - Czuję się
słaby; Drugi z łatwością broni się przed moimi żałosnymi
ciosami. Jestem do niczego. Nie zdołałem sam zrobić niczego.
Jedyna osoba, która pomogła mi w czymkolwiek jest już martwa, a ja
nie mogę nawet jej pomścić, bo jestem bezużytecznym śmieciem,
idiotą, który…
-
Arthur, posłuchaj mnie – mówi kojącym głosem Drugi. -
Spokojnie. Nic się nie dzieje. Jestem tu.
-
Zamknij się! ZAMKNIJ SIĘ!
Drugi
odchyla się poza zasięg moich rąk.
-
Arthur – mówi. - To ja.
Sięga
do maski i zdejmuje ją. Pomimo moich załzawionych oczu poznaję,
kto to.
Zamieram.
-
Arthur, to ja – powtarza.
Alfred.
Wszystko
pokrywa ciemność.
__________
Dum dum duuuuuuuuuum. Żyję. Jeszcze.
Mam nawał pracy, stąd te opóźnienia, ale postaram się wrzucać nowe rozdziały w miarę regularnie. I zaczynam pracę nad czyś dłuższym i - jakby tu ująć? Hm... poważniejszym?
W każdym razie dziękuję za komentarze! :) Ciao!
Czy Ty sobie żartujesz?! Co to miało być?! Bosz. Moje serce. Przez Ciebie umarłam. Tak psychicznie. Wiem że gdybyś nie robiła TAKICH zwrotów akcji to nie było by to tak przegenialne jak jest no ale no. To rani. Na początku shipowałam Alfreda i Artura a później Artura i Oliviera. A teraz co? Co ja mam począć? Co ja mam zrobić w tej chwili ze swoim życiem? Zmięliłaś mi mózg. Bosz
OdpowiedzUsuńWspaniała fabuła i styl, nie przestawaj pisać.
OdpowiedzUsuńHa!! Wiedziałam, że to Alfred!! Ja to czułam w kościach!! Ale... lubiłam Oliviera :'(
OdpowiedzUsuńOki... czytam dalej ;)