Co
jest prawdą dziś, okaże się fałszem jutro.
Monteskiusz
-
Arthur,
nie mdlej. Arthur. Arthur!
Uderza
mnie po twarzy, raz, drugi trzeci; nie chcę być świadomy, nie chcę
myśleć, zastanawiać się… Może kiedy zemdleję, to wszystko
okaże się tylko snem, złudzeniem…
-
Ej, Arthur!
Mocniejsze
uderzenie. Z mojego gardła wydostaje się okrzyk bólu i otwieram
oczy.
To
on. To on!
-
Wstawaj – mówi. To nie jest prośba, to rozkaz. Ignoruję jego
wyciągniętą rękę i wstaję o własnych siłach. Zataczam się
lekko; chce mnie złapać, pomóc mi, ale go odtrącam.
-
Nie dotykaj mnie – warczę.
Zaciska
wargi. Zawsze to robił, kiedy nie wiedział, co ma zrobić; wtedy,
milion lat temu, w Pierwszej Linii.
Alfred
podnosi z ziemi nóż i podaje mi go.
-
Chyba to upuściłeś – mówi, nie patrząc mi w oczy.
-
„Chyba”?! Próbowałem cię zabić! - wrzeszczę. - Czemu ty…
Jak…?!
-
Arthur, jesteś w szoku, musisz odpocząć…
-
Zamknij się! Masz mi powiedzieć, co…
Alfred
wzdycha i w ułamku sekundy podcina mi kopnięciem nogi. Upadam
ciężko na ziemię i znów wdaję okrzyk bólu.
-
Powaliło cię?! - znów się drę. - Ty…
Próbuję
wstać, ale ciężki but Alfreda przyciskający mnie do podłogi
skutecznie mi to uniemożliwia. Kątem oka widzę, że wyraz jego
twarzy nie zmienił się ani trochę. Nie traktuje tego jak coś
dziwnego, może nawet jest lekko znudzony.
Przez
moje ciało przechodzi fala absurdalnie mocnego lęku.
-
O co ci chodzi?! - Słyszę w moim głosie panikę.
Słyszę
trzask; Alfred zmienia nabój w pistolecie i wcelowuje broń w moją
głowę. Przez ułamek sekundy mam pewność,
że zginę; moje serce zaczyna walić jak oszalałe. Co
on planuje?!
-
Przepraszam, Arthur, ale muszę usłyszeć, co wiesz – mówi
powoli. - Skup się. Co pamiętasz?
-
Nie wiem, o co ci…
Naciska
nogą mocniej na mój kręgosłup.
-
Oj, wiesz. I lepiej, żebyś mi powiedział. Czy pamiętasz dokładnie
wszystko, co się stało w Pierwszej Linii?
-
Po co ci to wiedzieć?! Przecież…
-
Arthur. - Głos Alfreda jest zimny, zupełnie wyprany z emocji; nie
poznaję go. To nie jest osoba, którą znam, i to mnie przeraża. Co
się stało, że zmienił się aż do tego stopnia? A może to w
ogóle nie jest ten, którego znam? Może to ktoś zupełnie obcy, z
innej Linii, innej historii? - Proszę, odpowiadaj na pytania po
dobroci.
-
Bo co? - uśmiecham się złośliwie, chociaż w środku boję się
jak cholera. - Co mi zrobisz? Zabijesz mnie?
-
Nie. Przestrzelę ci nogi, żebyś nie mógł uciekać. Trochę
poboli, ale cóż… - Wzrusza ramionami. - Lepiej odpowiedz.
Powiem
mu. Muszę. Zresztą, dlaczego miałbym coś ukrywać? On pewnie i
tak wie zdecydowanie więcej ode mnie… Od Oliviera…
Czerwona
plama krwi na ubraniu powiększa się w zastraszającym tempie...
Nabieram
powietrze w płuca, oblizuję usta.
-
Wiem, że cię zabiłem. Nic poza tym. - Te słowa brzmią strasznie
dziwnie, nawet dla mnie.
-
Naprawdę?
- pyta obojętnym głosem, tak bardzo niepasującym do niego. On nie
jest… sobą.
-
Co ty robisz?! - panikuję. - Nie kłamałbym tobie! Do cholery,
przestań! Co się z tobą stało?!
To
odnosi jakiś skutek. Alfred jakby się otrząsa; nacisk znika z
mojego kręgosłupa. Szybko podnoszę się i obracam twarzą do
mojego przyjaciela.
Przyjaciela…?
Może
kiedyś. Teraz... teraz jest inaczej. Czułem to całym ciałem;
każdy mój mięsień był boleśnie napięty, jakbym miał zaraz
wykonać jakiś unik.
Alfred
potrząsnął głową.
-
Przepraszam – powiedział cicho. - Po prostu… Nie wiem, jak…
Ja
też nie wiem, Al. Już nic nie wiem.
Patrzy
się na czubki swoich butów. Robił tak zawsze, kiedy nie wiedział,
co powiedzieć… Cholera. Czemu ma te stare nawyki, ale zachowuje
się jak ktoś zupełnie inny?!
-
Alfred… - Natychmiast podrywa głowę i wpatruje się we mnie
swoimi niebieskimi oczami. - Jak…?
Nie
muszę kończyć pytania; doskonale rozumie, o co mi chodzi. Zawsze
rozumieliśmy się właściwie bez słów.
-
Jak myślisz, Arthur: czy to, że twój przyjaciel zabija się na
twoich oczach może spowodować, że sam będziesz chciał umrzeć?
-
Druga Linia – mówię cicho. Alfred pokiwał głową. - To dlatego
nazwałeś się Drugim, prawda?
-
Tak.
-
W takim razie jak…
-
Względny czas, Arthur. Dla mnie i dla ciebie nie płynął tak samo.
Tobie zajmuje ułamek sekundy, żeby przenieść się do innego
świata; u mnie wyglądało to nieco inaczej. - Kąciki jego ust
unoszą się lekko. - Masz szczęście.
-
Ale… Nie rozumiem. - Potrząsam głową. - Dlaczego?
-
Znalazła mnie ta, jak to ujmujesz, organizacja. - Jego oczy są
ciemne, zupełnie pozbawione jakiegokolwiek wyrazu; po prostu
bezdenna pustka. - Potrzebowali kogoś, by cię znalazł i
dopilnował, byś nie stał się taki, jak Olivier.
-
Ale dlaczego
się zgodziłeś?! Co ci daje to, że jesteś tutaj, że…
Alfred
robi krok w moją stronę, a całe moje ciało protestuje, domaga
się, bym jak najszybciej zwiewał od tego…
-
Ty naprawdę nie pamiętasz tego, co się stało – stwierdza Alfred
z lekkim zdziwieniem w głosie. - Myślałem, że Olivier sprawił,
że przypomniałeś sobie wszystko.
-
Nie. Nie chciałem sobie przypominać, co zrobiłeś. - Mówię to z
wyrzutem, patrząc się mu prosto w oczy; jego wzrok ucieka gdzieś w
bok. Cholera, znów zachowuje się jak stary, dobry Alfred… Co się
stało przed chwilą?!
-
Arthur, wiem, że tego nie pamiętasz, ale przepraszam.
-
Nie ma pamięci, nie ma sprawy. Dzięki za czyszczenie wspomnień.
-
Przepraszam.
-
A przepraszaj sobie do woli. - Przewracam oczami. - Co
z tego masz, Alfred? Co ci obiecała ta organizacja w zamian za
rujnowanie mi życia?
-
Nie próbuję rujnować ci życia, próbuję cię ratować.
-
To próbuj dalej, bo jak na razie ci nie wychodzi.
-
Kuźwa, Arthur… Przestań. - Alfred zaciska wargi w tak bardzo
dziecinny sposób, że parskam śmiechem. W odpowiedzi uśmiecha się
blado i przez chwilę mam wrażenie, że jednak jest między nami
jakaś nić porozumienia. Coś, co jeszcze nie do końca umarło,
chociaż świat dookoła nas zwariował i rozpadł się na kawałki.
Chrząkam
znacząco.
-
Alfred. Czemu dałeś się wciągnąć w takie cholerstwo? Co
sprawiło, że…
-
To pętla.
-
E… co?
-
Arthur, nie daj się wykorzystać. - Jego oczy są dziwnie poważne.
- Zbyt łatwo tobą manipulować.
-
Co?! Ale…
-
Nie przerywaj mi! - podnosi głos, a ja kulę się w sobie. - To ja
powinienem cię zapytać, co takiego obiecał ci Olivier, że byłeś
gotowy mnie zabić.
Zaciskam
zęby i przesyłam Alfredowi najbardziej wrogie spojrzenie, na jakie
mnie stać.
-
To nie twoja sprawa – warczę.
-
Obawiam się, że jednak moja – ripostuje. - W końcu mogłeś mnie
zadźgać… ponownie.
Milknę
na chwilę.
-
Cholera, to bolało – mówię w końcu.
-
I miało boleć.
-
Dzięki. Teraz na pewno wprawiłeś mnie w odpowiedni nastrój, bym
ci się zwierzał i płakał w rękaw.
-
Nie chodzi o to, żebyś płakał. Po prostu… - Potrząsa głową.
- Po prostu chcę wiedzieć.
-
Dlaczego?
-
Ty na serio sobie nie zdajesz sprawy z tego, kim jest Olivier! - Znów
zaczyna podnosić głos. - To morderca. Morderca, Arthur!
-
Fajnie. Powtarzanie tego drugi raz nie sprawi, że ten fakt nabierze
jakiegoś większego znaczenia, wiesz.
-
On tobą manipuluje. Nie wiem, co ci powiedział, ale jestem pewien, że kłamał.
-
A skąd niby możesz to wiedzieć?! Nie znasz go! Nic o nim nie
wiesz! Nawet nie próbowałeś go zrozumieć!
-
Rozumiem go, Arthur. I wiem o nim naprawdę dużo. Wiem, że jest
mistrzem w oszukiwaniu ludzi, odgaduje, czego naprawdę chcą, i daje
im to, zdobywa zaufanie, a potem ich niszczy. Nie chcę, żeby tobie
też coś zrobił. Dlatego muszę wiedzieć.
Prycham
głośno jak rozwścieczony kot.
-
Proszę bardzo – mówię. - Dla twojej wiadomości: NIC mi nie
obiecał. Nie zmuszał mnie do niczego. Wszystko to, co zrobiłem,
zdecydowałem z mojej własnej woli. I Olivier nie jest… nie był…
- te słowa ledwie chcą mi przejść przez gardło - …złą osobą.
Opiekował się mną dlatego, że mu zależało.
-
Syndrom sztokholmski.
-
Co? - pytam z irytacją. - Cholera, czy nie możesz zacząć mówić
normalnie, jak człowiek?
-
Syndrom sztokholmski to stan
psychiczny,
który pojawia się u ofiar porwania lub u zakładników, wyrażający
się odczuwaniem sympatii i solidarności z osobami je
przetrzymującymi – mówi
płynnie, jakby recytował coś z pamięci. Unoszę brwi do góry.
-
Imponujące, ale nie. Zresztą… Czemu się tym przejmujesz?
Przecież już go zabiłeś. - Zabrzmiało to dziwnie gorzko, niemal
oskarżycielsko; prawie poczułem wyrzuty sumienia, kiedy zobaczyłem
zmieszanie na twarzy Alfreda. Prawie.
-
Arthur, czy ty naprawdę wierzysz w coś takiego jak „normalna
śmierć”?
-
Cóż, raczej to nie jest kwestia wiary. Nie dość, że go
postrzeliłeś, to jeszcze zaliczył spotkanie trzeciego stopnia z
ziemią z wysokości… Nie wiem, dwustu metrów?
-
Ty dalej nie rozumiesz… - Kręci głową, a ja cały się najeżam.
-
Przepraszam, że nikt mi nie raczył wytłumaczyć, co tu się do
cholery dzieje – mówię ze złością. - Każdego proszę o
jakiekolwiek wyjaśnienie, ale na razie jedynym, który odpowiadał
na moje pytania, był Olivier.
Alfred
znów zaciska wargi.
-
On nie umarł od razu, Arthur.
-
I co w związku z tym? Jest przez to jakoś mniej martwy, czy co?
-
Jeśli
miał
trochę czasu, to mógł odebrać to jako samobójstwo.
-
Nie
rozumiem.
Alfred
wzdycha znacząco, jakbym był upierdliwym dzieciakiem, który nie
może pojąć, że dwa plus dwa to cztery. Miałem ochotę mu
przywalić.
-
Jeśli pogodził się ze śmiercią – więcej, chciał
tej śmierci, to istnieje szansa, że się po prostu przeniósł do
innej Linii. Gdybym strzelił mu w głowę, to umarłby od razu i nie
zdążył nawet zastanowić nad tym, że zdycha.
- Mówi
to z mściwą nutą w głosie, która wcale mi się nie podoba.
Alfred nigdy nie żywił do nikogo urazy, nie potrafił; był za
miły, by długo się na kogokolwiek gniewać. Więc skąd w nim tyle
nienawiści?
Nie,
nie nienawiści. Strachu.
On się boi. Tylko czego? I czemu?
-
Och. - Kiwam głową ze zrozumieniem. - Więc… Olivier żyje?
-
Prawdopodobnie.
Coś
w mojej twarzy musiało zdradzić moją ulgę, bo Alfred zaraz
dodaje:
-
Ale nie pozwolę ci się z nim spotkać.
-
Ty mi nie
pozwolisz?
- prycham. - Uważaj, bo mnie to jeszcze powstrzyma.
-
Cóż, słowa faktycznie nie, ale…
Zanim
zdąży dokończyć zdanie, zaczynam biec do burty; tak, wyskoczę,
zabiję się, znajdę Oliviera, znajdę…
Rozlega
się strzał i nagle moje nogi załamują się pode mną; uderzam
całym ciałem o podłogę, ale prawie tego nie czuję, bo moja prawa
noga promieniuje czystym bólem, który przytępia mi zmysły: na
ułamek sekundy cała moja świadomość ulatnia się i zostaje we
mnie tylko ten zwierzęcy instynkt nakazujący mi uciekać albo
walczyć, wszystko, byle tylko nie było więcej tego bólu, o Boże,
to tak boli, chcę umrzeć, czemu on mi nie pozwala się zabić?!
Wyję
z bólu; oczy zachodzą mi łzami i prawie nie zauważam Alfreda, gdy
kuca tuż obok mnie.
-
Mówiłem, że jeśli będziesz uciekał, przestrzelę ci nogi.
Mogę
przysiąc, że się uśmiecha
z zażenowaniem.
Ból
staje się nieco mniej uciążliwy – zelżał? A może to ja
przywykłem? W każdym razie teraz dostrzegam, że nogawka moich
spodni cała przesiąka krwią; niegdyś białe rękawiczki również
zabarwiają się na czerwono.
-
Teraz
się nie ruszaj – mówi spokojnie. - Opatrzę cię.
Kładzie
dłoń na mojej nodze, a ja próbuję wymierzyć mu kopniaka, ale
powoduję tylko nową falę bólu. Krzyczę.
Boże,
to nie jest realne, to nie może być…
-
Arthur, proszę.
Nie chcę podawać ci jakichś środków uspokajających.
-
Pierdol się – mówię, zaciskając z bólu zęby.
Krew.
Dużo krwi. Czy powinno być jej aż tyle? Czy ja umieram?!
-
Spokojnie, Arthur. Artie… - Używa zdrobnienia. Cholera jasna. Jak
on śmie mówić do mnie tak, jak dawniej?! - Proszę.
Zaciskam
zęby i odwracam wzrok. Nie mam wyboru. Nic nie mogę zrobić;
jeszcze chwila i czuję, że zemdleję, a doskonale wiem, że nie
mogę. Nie przy nim. Ten Alfred… On jest inny. Nieprzewidywalny.
Staram
się nie ruszać i nie wyć z bólu, kiedy Alfred robi coś z moją
raną.
-
Spokojnie, wiem, jak strzelać, by cię za bardzo nie uszkodzić –
mruczy. - Spokojnie. Spokojnie.
Gdybym
nie był tak skupiony na utrzymaniu przytomności za wszelką cenę,
zatłukłbym go na miejscu.
Po
czasie, który zdaje się wiecznością, Alfred wreszcie przestaje
maltretować moją nogę. Nie wiem, jak zrobił to w takim szybkim
czasie, ale rana jest owinięta kawałkiem materiału z nogawki moich
spodni i nie krwawi już tak bardzo, choć nadaj boli jak cholera.
-
Założyłem ci szwy – oznajmia Alfred. Skąd wziął nić i igłę?
Jak i gdzie się tego nauczył? Nie ma sensu zadawać tych pytań i
dobrze o tym wiem; z pewnością ma przygotowane w zanadrzu jakieś
zdawkowe odpowiedzi, które nic nie wyjaśnią.
Teraz,
gdy już strach, wściekłość i ból minęły, czuję w ustach
kwaśny smak; adrenalina już opadła i czuję się niewiarygodnie
zmęczony. To wszystko… To po prostu za dużo.
Alfred
pomaga mi wstać, a ja opieram się na nim niemal całym ciężarem
ciała; nie mam najmniejszej ochoty tego robić, ale nie mam wyboru,
chyba że mam zamiar się czołgać.
Krok
za krokiem, powoli prowadzi mnie w stronę pokoju, w którym się
obudziłem; pomaga mi usiąść na łóżku, uważając, by nie
uszkodzić mnie jeszcze bardziej.
Uśmiecha
się do mnie blado.
-
Przepraszam. Musiałem.
-
Tak, oczywiście. - Przewracam oczami.
-
Boli?
-
Nie, kurwa. - Znów przewracam oczami. - No jasne, że boli, idioto!
Czego ty się, do cholery spodziewasz?! Że wystarczy pocałować
rankę i znów wszystko będzie w porządku?!
-
Nie wiem – mówi szczerze. - Naprawdę już nie wiem… Po prostu…
Chowa
twarz w dłoniach. Gdyby nie to, że rana na nodze daje o sobie znać
za każdym razem, gdy próbuję się ruszyć, może bym mu współczuł.
-
Po prostu nie wiem, o co chodzi – szepcze.
-
To tak jak ja. Przez cały cholerny czas nie wiem, o co chodzi tobie,
o co chodzi organizacji, wam wszystkim. Mam tego dosyć.
Mówię
te słowa coraz szybciej, coraz głośniej.
-
Na początku myślałem, że nic lepszego nie mogło mi się
przydarzyć. Miałem szansę naprawić wszystko, wiesz? Doprowadzić
do tego, że będę w szczęśliwym świecie prowadził szczęśliwe
życie bez żadnych zmartwień, kłopotów, żadnych pieprzonych
problemów. Ale nie. Oczywiście musiałem wpakować się w takie
bagno, zniszczyć dosłownie wszystko, spalić wszystkie mosty, które
łączyły mnie z normalnym życiem… I co z tego mam? NIC.
Kompletnie nic. Wszystko, na co pracowałem, czego chciałem… Ty
spieprzyłeś to wszystko, ty i oni…
Alfred
milczy, a ja jeszcze bardziej się nakręcam,
-
I wiesz co jest w tym wszystkim najśmieszniejsze?! Że nawet nie
mogę się zabić. Nie mogę zrobić tej jednej, pierdolonej rzeczy,
która wydawała mi się oczywista przez całe moje życie; nie ma co
się martwić, jeśli wszystko pójdzie źle, zabiję się i będę
miał cały świat w dupie. - Nabieram gwałtownie powietrza, a łzy
znowu, znowu zaczynają mi płynąć po policzkach. - Gówno prawda.
Tak naprawdę nigdy nie miałem wyboru, prawda? Nigdy nie mogłem żyć
normalnie, nie byłem w stanie dokonać żadnego wyboru, a teraz
musisz pojawić się ty
i zepsuć wszystko, co udało mi się zrobić.
Nabieram powietrza w płuca.
-
Nienawidzę cię. Po prostu cię nienawidzę.
Alfred
nie wykonuje żadnego ruchu, po prostu zastyga w miejscu jak posąg.
-
Ej, słyszysz mnie w ogóle?! - Szarpię go mocno za ramię.
Mówi
coś cicho, tak cicho, że nie jestem w stanie tego usłyszeć.
Szarpię
go znowu, ale on łapie mnie mocno za nadgarstek, tak mocno, że
prawie znów krzyczę.
Unosi
głowę i patrzy na mnie wzrokiem tak pełnym czystego bólu, że
natychmiast cała moja złość wyparowuje bez śladu.
Alfred
nie jest
załamany.
Nie jest nawet zrozpaczony.
Wygląda tak, jakby właśnie coś w jego środku umarło zostawiając
po sobie czarną, niczym nie zakłócaną pustkę, w którą właśnie
się wpatruję.
Nie
tylko ja...
-
Przepraszam, Arthur. - Jego szept jest prawie niesłyszalny,
zakłócany przez ten dziwny szum maszyn an dole. - Przepraszam, ale
ja… Nie mogę inaczej. Po prostu… Sama myśl o tym, że…
Całe
jego ciało drży; zaciska mocniej palce na moim nadgarstku, ale ja
prawie tego już nie czuję: jestem w stanie skupić się tylko na
jego pustych, przerażonych oczach, które właśnie napełniają się
łzami.
Dopiero
teraz uświadamiam sobie, że nigdy w życiu nie widziałem, jak
Alfred płacze.
Nie
mam pojęcia, co zrobić.
-
Arthur, po prostu nie mogę pozwolić, żebyś ty…
-
O co ci chodzi, Alfred?
-
Pętla, Arthur. Nigdy nie było jednego Oliviera. On… on chce, byś
stał się nim. A ja nie zniósłbym tego, wiesz?
-
Wiem – kłamię jak z nut. - Wiem, Alfred.
-
Dlatego, proszę cię, Arthur… Proszę, nie zapomnij, kim jesteś.
Kim jesteśmy… Czy raczej byliśmy. - Parska ponurym śmiechem. -
To głupie. Cały czas mam nadzieję, że ty… - Kręci głową.
-
Co „ja”?
-
Pamiętasz, co powiedziałeś, zanim się zabiłeś w Drugiej Linii?
Trzymam
się krawędzi mostu. Alfred krzyczy, a ja…
-
Powiedziałem, że cię… kocham – mówię cicho.
-
Wiesz, co jest najgorsze? - Alfred znów zanosi się tym pozbawionym
najmniejszego rozbawienia śmiechem. - Uwierzyłem ci.
I
nagle, bez żadnego ostrzeżenia Alfred szybko pokonuje dzielącą
nas odległość, ujmuje moją twarz w dłonie, przyciska swoje usta
do moich.
Amelia,
jej miękkie, słodkie usta.
„Mimo
tego że żyją w kompletnie innych środowiskach zakochują się w
tych samych osobach, jakby podświadomie się przyciągali, albo
jakby łączyła ich jakaś nić…”
Alfred
odsuwa się ode mnie tak szybko, że nie mam pewności, czy to
naprawdę się wydarzyło, czy może mam halucynacje, oszalałem, nie
wiem… To nie mogło się zdarzyć, po prostu nie mogło.
Jesteśmy
przyjaciółmi. Kumplami. A to… To jest… Jest…
Chore.
-
Przepraszam – mówi cicho.
Dotykam
ręką moich ust… I gwałtownym ruchem ocieram je, pozbywając się…
jego.
-
Ty… - zaczynam mówić, ale nie mam pojęcia, co chcę przekazać;
wszystko wiruje w mojej głowie, maże się, łączy. - To
wszystko, ten czas, który razem spędziliśmy… Ty…
od zawsze…?
-
Nie. Od niedawna.
-
Aha.
Oboje
nie wiemy, co powiedzieć; zbyt boimy się siebie zranić, chociaż
jesteśmy zupełnie innymi osobami, niż wcześniej.
-
To dlatego ty… Chciałeś… dla mnie…?
-
Tak.
-
Czemu nic nie mówiłeś? Przecież… Gdybym wiedział, to…
-
To co? Po prostu wszystko stałoby się dużo szybciej, niż teraz. -
Alfred kręci głową. - Wszystko się skomplikowało.
-
Czy to jest właśnie to, co sprawiło, że cię… Że cię zabiłem?
- pytam powoli. Alfred zaprzecza ruchem głowy. - W takim razie…
co?
-
Coś o wiele gorszego. I… Wiem, że to dziwnie zabrzmi, ale chcę,
żebyś sobie przypomniał, Arthur. Chcę, żebyś mi wybaczył…
Albo i nie. Po prostu musisz wiedzieć, jeśli chcesz dalej mnie
znać, bo nie mogę tak po prostu być z tobą i nie rozpamiętywać
tego, że… - Znów kręci głową. - Chcę być z tobą szczery.
-
Czemu niby ja miałbym tego chcieć?
-
Bo powiedziałeś, że mnie kochasz.
Nie
wiem, jak na to odpowiedzieć. Kiwam głową.
Nawet
nie wiem, na co się zgadzam.
-
Jak mam sobie to przypomnieć? - pytam. - Zahipnotyzujesz mnie czy
coś?
-
Nie. Podam ci mieszankę leków, która sprawi, że przeżyjesz to
jeszcze raz.
Znów
kiwam głową.
-
Kiedy?
-
Teraz.
Jest
ciemno. Ostatnia łuna słońca znika za horyzontem, gdy Alfred wbija
mi strzykawkę w zgięcie łokcia.
__________________________
Przepraszam za opóźnienia, ale naprawdę mam urywanie głowy - prawdopodobnie zmieniam szkołę, jestem do tyłu z dosłownie wszystkim... Uch. >.< Postaram się wrzucać rozdziały co najmniej raz na dziesięć dni.
I serdecznie dziękuję za komentarze! :3 Naprawdę kocham czytać te miłe słowa, które piszecie! To strasznie motywuje.
Ciao! :)
Chyba pierwszy raz muszę się do czegoś przyczepić XDD
OdpowiedzUsuńAlbo mi się pokiełbasiło albo coś ale wydaje mi się że 'aha' pisze się przez 'h'
A tak to rewelacja tylko znowu skończyłaś rozdział w takim momencie ;-;
Masz rację. Przepraszam, jakoś mi to umknęło... ;___; Już poprawione. Dzięki za cynk. ^^
UsuńLuzik arbuzik :P
UsuńHohohoho nawet nie wiesz ile ja na to czekałam ^^
OdpowiedzUsuńMam dziwne wrażenie, że to właśnie Alfred był skurwysynem i potraktował Arthura w tak obrzydliwy sposób, że zabicie go było odpowiednią karą... Oh opisz mi to, tak jak ty potrafisz ^^
Czekam, pozdrawiam, dobranoc ;)
Przeważnie czytam Twoje ff na telefonie (wow jaki rebel XDD) a dziś weszłam sobie na komputerze no i patrzę a tu playlista. No i co? Black Veil Brides i Agnes Obel. Także dostałam napadu fangirlingu. I serio. Twoja osobowość - wow. Twoje opowiadania - wow. Gust muzyczny - wow. W skrócie - wow.
OdpowiedzUsuńDziękuję :)
UsuńA, i od razu przepraszam - nie uda mi się wrzucić nowego rozdziału przed weekendem. Za dużo zwaliło mi się w tym tygodniu na głowę. :c
Nie musisz przepraszać. Przecież jesteśmy tylko ludźmi.
Usuń