wtorek, 3 listopada 2015

Nieskończoność minus jeden - Szósta Linia, część szósta


Co jest prawdą dziś, okaże się fałszem jutro.
Monteskiusz


   - Arthur, nie mdlej. Arthur. Arthur!
   Uderza mnie po twarzy, raz, drugi trzeci; nie chcę być świadomy, nie chcę myśleć, zastanawiać się… Może kiedy zemdleję, to wszystko okaże się tylko snem, złudzeniem…
   - Ej, Arthur!
   Mocniejsze uderzenie. Z mojego gardła wydostaje się okrzyk bólu i otwieram oczy.
   To on. To on!
   - Wstawaj – mówi. To nie jest prośba, to rozkaz. Ignoruję jego wyciągniętą rękę i wstaję o własnych siłach. Zataczam się lekko; chce mnie złapać, pomóc mi, ale go odtrącam.
   - Nie dotykaj mnie – warczę.
   Zaciska wargi. Zawsze to robił, kiedy nie wiedział, co ma zrobić; wtedy, milion lat temu, w Pierwszej Linii.
   Alfred podnosi z ziemi nóż i podaje mi go.
   - Chyba to upuściłeś – mówi, nie patrząc mi w oczy.
   - „Chyba”?! Próbowałem cię zabić! - wrzeszczę. - Czemu ty… Jak…?!
   - Arthur, jesteś w szoku, musisz odpocząć…
   - Zamknij się! Masz mi powiedzieć, co…
   Alfred wzdycha i w ułamku sekundy podcina mi kopnięciem nogi. Upadam ciężko na ziemię i znów wdaję okrzyk bólu.
   - Powaliło cię?! - znów się drę. - Ty…
   Próbuję wstać, ale ciężki but Alfreda przyciskający mnie do podłogi skutecznie mi to uniemożliwia. Kątem oka widzę, że wyraz jego twarzy nie zmienił się ani trochę. Nie traktuje tego jak coś dziwnego, może nawet jest lekko znudzony.
   Przez moje ciało przechodzi fala absurdalnie mocnego lęku.
   - O co ci chodzi?! - Słyszę w moim głosie panikę.
   Słyszę trzask; Alfred zmienia nabój w pistolecie i wcelowuje broń w moją głowę. Przez ułamek sekundy mam pewność, że zginę; moje serce zaczyna walić jak oszalałe. Co on planuje?!
   - Przepraszam, Arthur, ale muszę usłyszeć, co wiesz – mówi powoli. - Skup się. Co pamiętasz?
   - Nie wiem, o co ci…
   Naciska nogą mocniej na mój kręgosłup.
   - Oj, wiesz. I lepiej, żebyś mi powiedział. Czy pamiętasz dokładnie wszystko, co się stało w Pierwszej Linii?
   - Po co ci to wiedzieć?! Przecież…
   - Arthur. - Głos Alfreda jest zimny, zupełnie wyprany z emocji; nie poznaję go. To nie jest osoba, którą znam, i to mnie przeraża. Co się stało, że zmienił się aż do tego stopnia? A może to w ogóle nie jest ten, którego znam? Może to ktoś zupełnie obcy, z innej Linii, innej historii? - Proszę, odpowiadaj na pytania po dobroci.
   - Bo co? - uśmiecham się złośliwie, chociaż w środku boję się jak cholera. - Co mi zrobisz? Zabijesz mnie?
   - Nie. Przestrzelę ci nogi, żebyś nie mógł uciekać. Trochę poboli, ale cóż… - Wzrusza ramionami. - Lepiej odpowiedz.
   Powiem mu. Muszę. Zresztą, dlaczego miałbym coś ukrywać? On pewnie i tak wie zdecydowanie więcej ode mnie… Od Oliviera…
   Czerwona plama krwi na ubraniu powiększa się w zastraszającym tempie...
   Nabieram powietrze w płuca, oblizuję usta.
   - Wiem, że cię zabiłem. Nic poza tym. - Te słowa brzmią strasznie dziwnie, nawet dla mnie.
   - Naprawdę? - pyta obojętnym głosem, tak bardzo niepasującym do niego. On nie jest… sobą.
   - Co ty robisz?! - panikuję. - Nie kłamałbym tobie! Do cholery, przestań! Co się z tobą stało?!
   To odnosi jakiś skutek. Alfred jakby się otrząsa; nacisk znika z mojego kręgosłupa. Szybko podnoszę się i obracam twarzą do mojego przyjaciela.
   Przyjaciela…?
   Może kiedyś. Teraz... teraz jest inaczej. Czułem to całym ciałem; każdy mój mięsień był boleśnie napięty, jakbym miał zaraz wykonać jakiś unik.
   Alfred potrząsnął głową.
   - Przepraszam – powiedział cicho. - Po prostu… Nie wiem, jak…
   Ja też nie wiem, Al. Już nic nie wiem.
   Patrzy się na czubki swoich butów. Robił tak zawsze, kiedy nie wiedział, co powiedzieć… Cholera. Czemu ma te stare nawyki, ale zachowuje się jak ktoś zupełnie inny?!
   - Alfred… - Natychmiast podrywa głowę i wpatruje się we mnie swoimi niebieskimi oczami. - Jak…?
   Nie muszę kończyć pytania; doskonale rozumie, o co mi chodzi. Zawsze rozumieliśmy się właściwie bez słów.
   - Jak myślisz, Arthur: czy to, że twój przyjaciel zabija się na twoich oczach może spowodować, że sam będziesz chciał umrzeć?
   - Druga Linia – mówię cicho. Alfred pokiwał głową. - To dlatego nazwałeś się Drugim, prawda?
   - Tak.
   - W takim razie jak…
   - Względny czas, Arthur. Dla mnie i dla ciebie nie płynął tak samo. Tobie zajmuje ułamek sekundy, żeby przenieść się do innego świata; u mnie wyglądało to nieco inaczej. - Kąciki jego ust unoszą się lekko. - Masz szczęście.
   - Ale… Nie rozumiem. - Potrząsam głową. - Dlaczego?
   - Znalazła mnie ta, jak to ujmujesz, organizacja. - Jego oczy są ciemne, zupełnie pozbawione jakiegokolwiek wyrazu; po prostu bezdenna pustka. - Potrzebowali kogoś, by cię znalazł i dopilnował, byś nie stał się taki, jak Olivier.
   - Ale dlaczego się zgodziłeś?! Co ci daje to, że jesteś tutaj, że…
Alfred robi krok w moją stronę, a całe moje ciało protestuje, domaga się, bym jak najszybciej zwiewał od tego…
   - Ty naprawdę nie pamiętasz tego, co się stało – stwierdza Alfred z lekkim zdziwieniem w głosie. - Myślałem, że Olivier sprawił, że przypomniałeś sobie wszystko.
   - Nie. Nie chciałem sobie przypominać, co zrobiłeś. - Mówię to z wyrzutem, patrząc się mu prosto w oczy; jego wzrok ucieka gdzieś w bok. Cholera, znów zachowuje się jak stary, dobry Alfred… Co się stało przed chwilą?!
   - Arthur, wiem, że tego nie pamiętasz, ale przepraszam.
   - Nie ma pamięci, nie ma sprawy. Dzięki za czyszczenie wspomnień.
   - Przepraszam.
   - A przepraszaj sobie do woli. - Przewracam oczami. - Co z tego masz, Alfred? Co ci obiecała ta organizacja w zamian za rujnowanie mi życia?
   - Nie próbuję rujnować ci życia, próbuję cię ratować.
   - To próbuj dalej, bo jak na razie ci nie wychodzi.
   - Kuźwa, Arthur… Przestań. - Alfred zaciska wargi w tak bardzo dziecinny sposób, że parskam śmiechem. W odpowiedzi uśmiecha się blado i przez chwilę mam wrażenie, że jednak jest między nami jakaś nić porozumienia. Coś, co jeszcze nie do końca umarło, chociaż świat dookoła nas zwariował i rozpadł się na kawałki.
   Chrząkam znacząco.
   - Alfred. Czemu dałeś się wciągnąć w takie cholerstwo? Co sprawiło, że…
   - To pętla.
   - E… co?
   - Arthur, nie daj się wykorzystać. - Jego oczy są dziwnie poważne. - Zbyt łatwo tobą manipulować.
   - Co?! Ale…
   - Nie przerywaj mi! - podnosi głos, a ja kulę się w sobie. - To ja powinienem cię zapytać, co takiego obiecał ci Olivier, że byłeś gotowy mnie zabić.
   Zaciskam zęby i przesyłam Alfredowi najbardziej wrogie spojrzenie, na jakie mnie stać.
   - To nie twoja sprawa – warczę.
   - Obawiam się, że jednak moja – ripostuje. - W końcu mogłeś mnie zadźgać… ponownie.
   Milknę na chwilę.
   - Cholera, to bolało – mówię w końcu.
   - I miało boleć.
   - Dzięki. Teraz na pewno wprawiłeś mnie w odpowiedni nastrój, bym ci się zwierzał i płakał w rękaw.
   - Nie chodzi o to, żebyś płakał. Po prostu… - Potrząsa głową. - Po prostu chcę wiedzieć.
   - Dlaczego?
   - Ty na serio sobie nie zdajesz sprawy z tego, kim jest Olivier! - Znów zaczyna podnosić głos. - To morderca. Morderca, Arthur!
   - Fajnie. Powtarzanie tego drugi raz nie sprawi, że ten fakt nabierze jakiegoś większego znaczenia, wiesz.
   - On tobą manipuluje. Nie wiem, co ci powiedział, ale jestem pewien, że kłamał.
   - A skąd niby możesz to wiedzieć?! Nie znasz go! Nic o nim nie wiesz! Nawet nie próbowałeś go zrozumieć!
   - Rozumiem go, Arthur. I wiem o nim naprawdę dużo. Wiem, że jest mistrzem w oszukiwaniu ludzi, odgaduje, czego naprawdę chcą, i daje im to, zdobywa zaufanie, a potem ich niszczy. Nie chcę, żeby tobie też coś zrobił. Dlatego muszę wiedzieć.
   Prycham głośno jak rozwścieczony kot.
   - Proszę bardzo – mówię. - Dla twojej wiadomości: NIC mi nie obiecał. Nie zmuszał mnie do niczego. Wszystko to, co zrobiłem, zdecydowałem z mojej własnej woli. I Olivier nie jest… nie był… - te słowa ledwie chcą mi przejść przez gardło - …złą osobą. Opiekował się mną dlatego, że mu zależało.
   - Syndrom sztokholmski.
   - Co? - pytam z irytacją. - Cholera, czy nie możesz zacząć mówić normalnie, jak człowiek?
   - Syndrom sztokholmski to stan psychiczny, który pojawia się u ofiar porwania lub u zakładników, wyrażający się odczuwaniem sympatii i solidarności z osobami je przetrzymującymi – mówi płynnie, jakby recytował coś z pamięci. Unoszę brwi do góry.
   - Imponujące, ale nie. Zresztą… Czemu się tym przejmujesz? Przecież już go zabiłeś. - Zabrzmiało to dziwnie gorzko, niemal oskarżycielsko; prawie poczułem wyrzuty sumienia, kiedy zobaczyłem zmieszanie na twarzy Alfreda. Prawie.
   - Arthur, czy ty naprawdę wierzysz w coś takiego jak „normalna śmierć”?
   - Cóż, raczej to nie jest kwestia wiary. Nie dość, że go postrzeliłeś, to jeszcze zaliczył spotkanie trzeciego stopnia z ziemią z wysokości… Nie wiem, dwustu metrów?
   - Ty dalej nie rozumiesz… - Kręci głową, a ja cały się najeżam.
   - Przepraszam, że nikt mi nie raczył wytłumaczyć, co tu się do cholery dzieje – mówię ze złością. - Każdego proszę o jakiekolwiek wyjaśnienie, ale na razie jedynym, który odpowiadał na moje pytania, był Olivier.
   Alfred znów zaciska wargi.
   - On nie umarł od razu, Arthur.
   - I co w związku z tym? Jest przez to jakoś mniej martwy, czy co?
   - Jeśli miał trochę czasu, to mógł odebrać to jako samobójstwo.
   - Nie rozumiem.
   Alfred wzdycha znacząco, jakbym był upierdliwym dzieciakiem, który nie może pojąć, że dwa plus dwa to cztery. Miałem ochotę mu przywalić.
   - Jeśli pogodził się ze śmiercią – więcej, chciał tej śmierci, to istnieje szansa, że się po prostu przeniósł do innej Linii. Gdybym strzelił mu w głowę, to umarłby od razu i nie zdążył nawet zastanowić nad tym, że zdycha. - Mówi to z mściwą nutą w głosie, która wcale mi się nie podoba. Alfred nigdy nie żywił do nikogo urazy, nie potrafił; był za miły, by długo się na kogokolwiek gniewać. Więc skąd w nim tyle nienawiści?
   Nie, nie nienawiści. Strachu. On się boi. Tylko czego? I czemu?
   - Och. - Kiwam głową ze zrozumieniem. - Więc… Olivier żyje?
   - Prawdopodobnie.
   Coś w mojej twarzy musiało zdradzić moją ulgę, bo Alfred zaraz dodaje:
   - Ale nie pozwolę ci się z nim spotkać.
   - Ty mi nie pozwolisz? - prycham. - Uważaj, bo mnie to jeszcze powstrzyma.
   - Cóż, słowa faktycznie nie, ale…
   Zanim zdąży dokończyć zdanie, zaczynam biec do burty; tak, wyskoczę, zabiję się, znajdę Oliviera, znajdę…
   Rozlega się strzał i nagle moje nogi załamują się pode mną; uderzam całym ciałem o podłogę, ale prawie tego nie czuję, bo moja prawa noga promieniuje czystym bólem, który przytępia mi zmysły: na ułamek sekundy cała moja świadomość ulatnia się i zostaje we mnie tylko ten zwierzęcy instynkt nakazujący mi uciekać albo walczyć, wszystko, byle tylko nie było więcej tego bólu, o Boże, to tak boli, chcę umrzeć, czemu on mi nie pozwala się zabić?!
   Wyję z bólu; oczy zachodzą mi łzami i prawie nie zauważam Alfreda, gdy kuca tuż obok mnie.
   - Mówiłem, że jeśli będziesz uciekał, przestrzelę ci nogi.
   Mogę przysiąc, że się uśmiecha z zażenowaniem.
   Ból staje się nieco mniej uciążliwy – zelżał? A może to ja przywykłem? W każdym razie teraz dostrzegam, że nogawka moich spodni cała przesiąka krwią; niegdyś białe rękawiczki również zabarwiają się na czerwono.
   - Teraz się nie ruszaj – mówi spokojnie. - Opatrzę cię.
   Kładzie dłoń na mojej nodze, a ja próbuję wymierzyć mu kopniaka, ale powoduję tylko nową falę bólu. Krzyczę.
   Boże, to nie jest realne, to nie może być…
   - Arthur, proszę. Nie chcę podawać ci jakichś środków uspokajających.
   - Pierdol się – mówię, zaciskając z bólu zęby.
   Krew. Dużo krwi. Czy powinno być jej aż tyle? Czy ja umieram?!
   - Spokojnie, Arthur. Artie… - Używa zdrobnienia. Cholera jasna. Jak on śmie mówić do mnie tak, jak dawniej?! - Proszę.
   Zaciskam zęby i odwracam wzrok. Nie mam wyboru. Nic nie mogę zrobić; jeszcze chwila i czuję, że zemdleję, a doskonale wiem, że nie mogę. Nie przy nim. Ten Alfred… On jest inny. Nieprzewidywalny.
   Staram się nie ruszać i nie wyć z bólu, kiedy Alfred robi coś z moją raną.
   - Spokojnie, wiem, jak strzelać, by cię za bardzo nie uszkodzić – mruczy. - Spokojnie. Spokojnie.
   Gdybym nie był tak skupiony na utrzymaniu przytomności za wszelką cenę, zatłukłbym go na miejscu.
   Po czasie, który zdaje się wiecznością, Alfred wreszcie przestaje maltretować moją nogę. Nie wiem, jak zrobił to w takim szybkim czasie, ale rana jest owinięta kawałkiem materiału z nogawki moich spodni i nie krwawi już tak bardzo, choć nadaj boli jak cholera.
   - Założyłem ci szwy – oznajmia Alfred. Skąd wziął nić i igłę? Jak i gdzie się tego nauczył? Nie ma sensu zadawać tych pytań i dobrze o tym wiem; z pewnością ma przygotowane w zanadrzu jakieś zdawkowe odpowiedzi, które nic nie wyjaśnią.
   Teraz, gdy już strach, wściekłość i ból minęły, czuję w ustach kwaśny smak; adrenalina już opadła i czuję się niewiarygodnie zmęczony. To wszystko… To po prostu za dużo.
   Alfred pomaga mi wstać, a ja opieram się na nim niemal całym ciężarem ciała; nie mam najmniejszej ochoty tego robić, ale nie mam wyboru, chyba że mam zamiar się czołgać.
   Krok za krokiem, powoli prowadzi mnie w stronę pokoju, w którym się obudziłem; pomaga mi usiąść na łóżku, uważając, by nie uszkodzić mnie jeszcze bardziej.
   Uśmiecha się do mnie blado.
   - Przepraszam. Musiałem.
   - Tak, oczywiście. - Przewracam oczami.
   - Boli?
   - Nie, kurwa. - Znów przewracam oczami. - No jasne, że boli, idioto! Czego ty się, do cholery spodziewasz?! Że wystarczy pocałować rankę i znów wszystko będzie w porządku?!
   - Nie wiem – mówi szczerze. - Naprawdę już nie wiem… Po prostu…
   Chowa twarz w dłoniach. Gdyby nie to, że rana na nodze daje o sobie znać za każdym razem, gdy próbuję się ruszyć, może bym mu współczuł.
   - Po prostu nie wiem, o co chodzi – szepcze.
   - To tak jak ja. Przez cały cholerny czas nie wiem, o co chodzi tobie, o co chodzi organizacji, wam wszystkim. Mam tego dosyć.
   Mówię te słowa coraz szybciej, coraz głośniej.
   - Na początku myślałem, że nic lepszego nie mogło mi się przydarzyć. Miałem szansę naprawić wszystko, wiesz? Doprowadzić do tego, że będę w szczęśliwym świecie prowadził szczęśliwe życie bez żadnych zmartwień, kłopotów, żadnych pieprzonych problemów. Ale nie. Oczywiście musiałem wpakować się w takie bagno, zniszczyć dosłownie wszystko, spalić wszystkie mosty, które łączyły mnie z normalnym życiem… I co z tego mam? NIC. Kompletnie nic. Wszystko, na co pracowałem, czego chciałem… Ty spieprzyłeś to wszystko, ty i oni…
   Alfred milczy, a ja jeszcze bardziej się nakręcam,
   - I wiesz co jest w tym wszystkim najśmieszniejsze?! Że nawet nie mogę się zabić. Nie mogę zrobić tej jednej, pierdolonej rzeczy, która wydawała mi się oczywista przez całe moje życie; nie ma co się martwić, jeśli wszystko pójdzie źle, zabiję się i będę miał cały świat w dupie. - Nabieram gwałtownie powietrza, a łzy znowu, znowu zaczynają mi płynąć po policzkach. - Gówno prawda. Tak naprawdę nigdy nie miałem wyboru, prawda? Nigdy nie mogłem żyć normalnie, nie byłem w stanie dokonać żadnego wyboru, a teraz musisz pojawić się ty i zepsuć wszystko, co udało mi się zrobić.
   Nabieram powietrza w płuca.
   - Nienawidzę cię. Po prostu cię nienawidzę.
   Alfred nie wykonuje żadnego ruchu, po prostu zastyga w miejscu jak posąg.
   - Ej, słyszysz mnie w ogóle?! - Szarpię go mocno za ramię.
   Mówi coś cicho, tak cicho, że nie jestem w stanie tego usłyszeć.
   Szarpię go znowu, ale on łapie mnie mocno za nadgarstek, tak mocno, że prawie znów krzyczę.
   Unosi głowę i patrzy na mnie wzrokiem tak pełnym czystego bólu, że natychmiast cała moja złość wyparowuje bez śladu.
   Alfred nie jest załamany. Nie jest nawet zrozpaczony. Wygląda tak, jakby właśnie coś w jego środku umarło zostawiając po sobie czarną, niczym nie zakłócaną pustkę, w którą właśnie się wpatruję.
   Nie tylko ja...
   - Przepraszam, Arthur. - Jego szept jest prawie niesłyszalny, zakłócany przez ten dziwny szum maszyn an dole. - Przepraszam, ale ja… Nie mogę inaczej. Po prostu… Sama myśl o tym, że…
   Całe jego ciało drży; zaciska mocniej palce na moim nadgarstku, ale ja prawie tego już nie czuję: jestem w stanie skupić się tylko na jego pustych, przerażonych oczach, które właśnie napełniają się łzami.
   Dopiero teraz uświadamiam sobie, że nigdy w życiu nie widziałem, jak Alfred płacze.
   Nie mam pojęcia, co zrobić.
   - Arthur, po prostu nie mogę pozwolić, żebyś ty…
   - O co ci chodzi, Alfred?
   - Pętla, Arthur. Nigdy nie było jednego Oliviera. On… on chce, byś stał się nim. A ja nie zniósłbym tego, wiesz?
   - Wiem – kłamię jak z nut. - Wiem, Alfred.
   - Dlatego, proszę cię, Arthur… Proszę, nie zapomnij, kim jesteś. Kim jesteśmy… Czy raczej byliśmy.    - Parska ponurym śmiechem. - To głupie. Cały czas mam nadzieję, że ty… - Kręci głową.
   - Co „ja”?
   - Pamiętasz, co powiedziałeś, zanim się zabiłeś w Drugiej Linii?
   Trzymam się krawędzi mostu. Alfred krzyczy, a ja…
   - Powiedziałem, że cię… kocham – mówię cicho.
   - Wiesz, co jest najgorsze? - Alfred znów zanosi się tym pozbawionym najmniejszego rozbawienia śmiechem. - Uwierzyłem ci.
   I nagle, bez żadnego ostrzeżenia Alfred szybko pokonuje dzielącą nas odległość, ujmuje moją twarz w dłonie, przyciska swoje usta do moich.
   Amelia, jej miękkie, słodkie usta.
   „Mimo tego że żyją w kompletnie innych środowiskach zakochują się w tych samych osobach, jakby podświadomie się przyciągali, albo jakby łączyła ich jakaś nić…”
   Alfred odsuwa się ode mnie tak szybko, że nie mam pewności, czy to naprawdę się wydarzyło, czy może mam halucynacje, oszalałem, nie wiem… To nie mogło się zdarzyć, po prostu nie mogło.
   Jesteśmy przyjaciółmi. Kumplami. A to… To jest… Jest…
   Chore.
   - Przepraszam – mówi cicho.
   Dotykam ręką moich ust… I gwałtownym ruchem ocieram je, pozbywając się… jego.
   - Ty… - zaczynam mówić, ale nie mam pojęcia, co chcę przekazać; wszystko wiruje w mojej głowie, maże się, łączy. - To wszystko, ten czas, który razem spędziliśmy… Ty… od zawsze…?
   - Nie. Od niedawna.
   - Aha.
   Oboje nie wiemy, co powiedzieć; zbyt boimy się siebie zranić, chociaż jesteśmy zupełnie innymi osobami, niż wcześniej.
   - To dlatego ty… Chciałeś… dla mnie…?
   - Tak.
   - Czemu nic nie mówiłeś? Przecież… Gdybym wiedział, to…
   - To co? Po prostu wszystko stałoby się dużo szybciej, niż teraz. - Alfred kręci głową. - Wszystko się skomplikowało.
   - Czy to jest właśnie to, co sprawiło, że cię… Że cię zabiłem? - pytam powoli. Alfred zaprzecza ruchem głowy. - W takim razie… co?
   - Coś o wiele gorszego. I… Wiem, że to dziwnie zabrzmi, ale chcę, żebyś sobie przypomniał, Arthur.    Chcę, żebyś mi wybaczył… Albo i nie. Po prostu musisz wiedzieć, jeśli chcesz dalej mnie znać, bo nie mogę tak po prostu być z tobą i nie rozpamiętywać tego, że… - Znów kręci głową. - Chcę być z tobą szczery.
   - Czemu niby ja miałbym tego chcieć?
   - Bo powiedziałeś, że mnie kochasz.
   Nie wiem, jak na to odpowiedzieć. Kiwam głową.
   Nawet nie wiem, na co się zgadzam.
   - Jak mam sobie to przypomnieć? - pytam. - Zahipnotyzujesz mnie czy coś?
   - Nie. Podam ci mieszankę leków, która sprawi, że przeżyjesz to jeszcze raz.
   Znów kiwam głową.
   - Kiedy?
   - Teraz.

   Jest ciemno. Ostatnia łuna słońca znika za horyzontem, gdy Alfred wbija mi strzykawkę w zgięcie łokcia.

__________________________

Przepraszam za opóźnienia, ale naprawdę mam urywanie głowy - prawdopodobnie zmieniam szkołę, jestem do tyłu z dosłownie wszystkim... Uch. >.< Postaram się wrzucać rozdziały co najmniej raz na dziesięć dni. 
I serdecznie dziękuję za komentarze! :3 Naprawdę kocham czytać te miłe słowa, które piszecie! To strasznie motywuje. 
Ciao! :)

7 komentarzy:

  1. Chyba pierwszy raz muszę się do czegoś przyczepić XDD
    Albo mi się pokiełbasiło albo coś ale wydaje mi się że 'aha' pisze się przez 'h'
    A tak to rewelacja tylko znowu skończyłaś rozdział w takim momencie ;-;

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Masz rację. Przepraszam, jakoś mi to umknęło... ;___; Już poprawione. Dzięki za cynk. ^^

      Usuń
  2. Hohohoho nawet nie wiesz ile ja na to czekałam ^^
    Mam dziwne wrażenie, że to właśnie Alfred był skurwysynem i potraktował Arthura w tak obrzydliwy sposób, że zabicie go było odpowiednią karą... Oh opisz mi to, tak jak ty potrafisz ^^
    Czekam, pozdrawiam, dobranoc ;)

    OdpowiedzUsuń
  3. Przeważnie czytam Twoje ff na telefonie (wow jaki rebel XDD) a dziś weszłam sobie na komputerze no i patrzę a tu playlista. No i co? Black Veil Brides i Agnes Obel. Także dostałam napadu fangirlingu. I serio. Twoja osobowość - wow. Twoje opowiadania - wow. Gust muzyczny - wow. W skrócie - wow.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Dziękuję :)
      A, i od razu przepraszam - nie uda mi się wrzucić nowego rozdziału przed weekendem. Za dużo zwaliło mi się w tym tygodniu na głowę. :c

      Usuń
    2. Nie musisz przepraszać. Przecież jesteśmy tylko ludźmi.

      Usuń