Człowiek
wyruszył na spotkanie innych światów, innych cywilizacji, nie
poznawszy do końca własnych zakamarków, ślepych dróg, studni,
zabarykadowanych, ciemnych drzwi.
Stanisław
Lem, Solaris
Szczerzymy
się do siebie jak idioci i jednocześnie wybuchamy śmiechem.
-
To było chore – mówię z uśmiechem. - Cholernie chore.
-
Cóż, przynajmniej przysłużyliśmy się społeczeństwu. - Wzrusza
ramionami.
Byłem
pijany, gdy to robiłem, ale cholera – nie żałuję. Chyba.
Spuściliśmy
krew Amelii do wanny. To znaczy tę resztkę, która jeszcze w niej
pozostała po tym, jak roztrzaskała sobie czaszkę… Ech, nieważne.
Potem Olivier oskórował ją. Ja nie przyłożyłem do tego ręki,
ale, cóż, nigdy nie sądziłem, ze kobieta ze ściągniętą skórą
tyle traci na urodzie…
No
dobra, to było chore. Bardzo.
Olivier
oddzielił części jadalne (taaak…) od niejadalnych, a potem
przepuścił wszystko przez maszynkę do mięsa, tak, że wyglądało
to jak normalny materiał na mielone.
A
potem, jak przykładni obywatele, oddaliśmy wszystko do jadłodajni
dla bezdomnych.
-
Chyba zostanę wegetarianinem – stwierdzam, kiedy wracamy do domu i
wreszcie przestajemy chichotać jak głupi. - No, przynajmniej przy
tobie.
-
O, czemu? - Udał zawiedzionego. - Przecież nigdy nie nakarmiłbym
cię ludzkim mięsem… Jeśli byś nie chciał, oczywiście.
-
Weź przestań. - Kręcę głową. - Raz w życiu to zrobiłem,
wystarczy. Masz jeszcze jakieś wino?
Nie
odpowiada, po prostu podaje mi kolejną butelkę, a ja wypijam parę
łyków. Nie mogę sobie pozwolić teraz na bycie trzeźwym. Nie
chcę. Lepiej, żebym nie myślał za dużo.
-
Co chcesz zrobić z tą krwią w wannie? - pytam.
-
Cóż… - mówi wolno. - Nie może się zmarnować. Wykąpię się.
-
Popieprzyło cię do reszty? - pytam grzecznie. Pociągam kolejny łyk
wina, alkohol przyjemnie przytępia moje zmysły.
-
Nie, nie popieprzyło – odpowiada z uśmiechem. - Wiele królowych
w dawnych czasach uważało, że kąpanie się we krwi dziewic daje
nieśmiertelność i jakoś nikt nie protestował.
-
Oprócz dziewic.
-
W rzeczy samej. Jak widzisz, to nie mój pomysł, ale warto
spróbować.
-
I tak jesteśmy praktycznie nieśmiertelni.
-
Arthur, chyba nie chcesz zabrać mi przyjemności kąpania się we
krwi twej wybranki serca?
-
Ona nie jest moją… wybranką.
- Niemal wypluwam to ostatnie słowo; brzmi dziwnie, pompatycznie.
-
To dlatego upijasz się po jej śmierci?
-
I pomagam mi przerobić ją na darmowy obiad dla potrzebujących?
-
Może to twój sposób radzenia sobie z bólem po stracie, nie mam
pojęcia. - Wzrusza ramionami. - W każdym razie prosiłbym cię,
żebyś trochę wytrzeźwiał.
-
Czemu?
-
Trudno się z tobą gada. A musimy pogadać.
Zabiera
mi butelkę; chcę mu przeszkodzić, ale wychylam się trochę za
bardzo i spadam z krzesła.
-
Olivier, oddaj – mówię,
gramoląc się z powrotem na mebel.
-
Nie.
-
Ból głowy mnie zabije.
-
Mam aspirynę, nie maż się. Idź się położyć.
Mruczę
coś pod nosem, ale nie mam zamiaru się z nim kłócić - w końcu
to facet, który mrucząc pod nosem Don't worry, be happy wykrajał z ciała Amelii organy.
Jakoś
udaje
mi się wejść te parę pięter na górę i rzucić się na fotel.
Skupiam
się na bezmyślnym wgapianiu się w sufit; w głowie przyjemnie mi
szumi i nie myślę
o niczym – największe błogosławieństwo, jakiego mogłem
doświadczyć.
To
znaczy… Ja przecież nic nie zrobiłem, prawda? Nic. To wszystko
wina Oliviera, to on to wymyślił, wykonał, ja tylko… Ja nic nie
zrobiłem.
A
może jednak? Przecież nie pamiętam, co się stało w Pierwszej
Linii! Nie pamiętam, ale… Czy Olivier nie mówił coś o tym, że
mógłby mi pomóc w przypomnieniu sobie? Czy powinienem…?
-
Cholera… - mruknąłem do siebie. - To bez sensu.
No
i oczywiście mój mózg musiał powoli zacząć się budzić i
złapać tego tematu: CO się stało w Pierwszej Linii? Dlaczego?
Jak? Czy to ważne?
-
Bla, bla… - przedrzeźniam własne myśli. Chwiejnie podnoszę się
z fotela, szukając zamglonym wzrokiem czegokolwiek, co choć na
chwilę zajęłoby moją uwagę. Gramofon na komodzie. To chyba dobry
pomysł, nie?
Staram
się nie wywalić powoli przypominając sobie, jak powinno się
chodzić; potykam się i upadam jak długi.
-
Cholera.
Przytrzymując
się komody udaje mi się wstać. Patrzę się tępym wzrokiem na
gramofon. Jest już tam jakaś płyta. Dobrze. Tylko jak mam to
uruchomić…? No dalej, mózgu, działaj, potrzebuję cię na
chwilę…
Wiem!
Ten dziwny, czarny dzyndzel koło ramienia gramofonu nie może być
tu bez przyczyny…
Udaje
mi się go przesunąć ku dołowi; płyta zaczyna się kręcić.
Słychać trzaski, a potem, powoli, delikatnie…
Fly
me to the moon
Let me play among the stars
Let me see what spring is like
On Jupiter and Mars
Let me play among the stars
Let me see what spring is like
On Jupiter and Mars
Znam
to! Uśmiecham się do siebie. Miło usłyszeć, zobaczyć coś, co
przypomina o domu. W Pierwszej Linii miałem gramofon, znaczenie
nowszą wersję niż ten, ale chyba nawet mam gdzieś tę piosenkę!
W
każdym razie tekst znam, co oczywiście znaczy, że muszę
przynajmniej spróbować to zafałszować.
-
In
other words, hold my hand
In other words, baby kiss me…
In other words, baby kiss me…
-
Fill
my heart with song and
Let me sing for ever more
You are all I long for
All I worship and adore…
Let me sing for ever more
You are all I long for
All I worship and adore…
Obracam
głowę; Olivier opiera się nonszalancko
o framugę; unosi z rozbawieniem brwi. Odwzajemniam uśmiech.
In
other words, please be true
In other words, I love you!
In other words, I love you!
Znów
trzaski.
-
Skąd ty wytrzasnąłeś tu gramofon? - pytam. - To znaczy… To
zupełnie nie ta Linia, prawda?
-
Mhm. - Kiwa głową. - Zabrałem go ze sobą z innej Linii.
-
Serio? - Parskam śmiechem. - Fajnie musiałeś wyglądać, taszcząc
ze sobą coś takiego.
-
Uch, nadużywasz ironii. Naprawdę się spiłeś.
-
Tylko trochę.
Olivier
ma na sobie szlafrok, ale jego włosy nie są mokre.
-
Zrezygnowałem – odpowiada na mój pytający wzrok. - To znaczy, na
razie.
-
Serio masz zamiar to zrobić?
-
A czemu nie? - Świdruje mnie
wzrokiem. - Technicznie rzecz biorąc, nic jej nie zrobiłem.
-
Nie wiem jak ty, ale dla mnie wypatroszenie definitywnie jest
„zrobieniem czegoś”.
-
Była już martwa, więc nawet jeśli, to nie zrobiłem niczego jej,
tylko jej ciału.
-
To różnica?
-
A żebyś wiedział. - Uśmiecha się. - Myślę, że to duża
różnica, czy kroisz kogoś na kawałki jak żyje, czy nie.
-
Racja - zgadzam się. - Czemu tu przyszedłeś?
-
Słyszałem cię na dole. Strasznie się drzesz, więc uznałem, że
faktycznie coś jest na rzeczy.
-
A żebyś wiedział. - Trudno mi zebrać myśli, więc potrząsam
głową, żeby jakoś się ogarnąć. - Ej, Olivier?
-
Wciąż tu jestem. Mów.
-
Czy ja… jestem dobrym człowiekiem?
Unosi
brwi, zdziwiony.
-
A uważasz się za takiego?
-
Właśnie nie wiem. Dlatego pytam. - Pokój zaczyna niebezpiecznie
wirować, więc dla bezpieczeństwa siadam z powrotem na fotel.
-
Cóż… - mówi powoli Olivier. - Tradycyjny człowiek chyba by tego
nie powiedział.
-
Tradycyjny? Masz na myśli: normalny?
-
Nie lubię tego słowa. - Kręci głową. - „Normalny” sugeruje,
że jest jakaś „norma”, do której mam się dostosować albo
spłonę w piekle. „Tradycyjny” - o, to już jest bardziej…
tolerancyjne. Do tradycji nie musisz się stosować, jeśli nie
chcesz. Z normami jest gorzej.
-
No, ty jesteś psychopatą, więc w sumie nie powinieneś się tym
przejmować – wzruszam ramionami. Olivier przewraca oczami.
-
Nie jestem psychopatą. Psychopatia to schorzenie psychiczne
polegające na nieodczuwaniu empatii. Ja odczuwam empatię!
-
Taaak… - Nie potrafię ukryć czystej ironii w głosie. - Dlatego
tak bardzo lubisz zabijać. Z empatii. Jak w ogóle możesz robić
coś takiego? Nie masz wyrzutów sumienia?
Podnosi
wzrok i uśmiecha się smutno.
-
Jasne, że mam czasami wyrzuty sumienia. Ale ktoś musi to robić…
Ktoś musi wziąć na siebie winę za to, co robimy. I nie mówię
tylko o nas, ale o wielu naszych, jak to ujmujesz, bliźniakach.
Zresztą… Po pewnym czasie przestaje się mieć świadomość, czy
to jawa, czy sen…
-
Jak niby można o tym zapomnieć?!
-
Rzeczywistość jest bardziej względna, niż mógłbyś
przypuszczać. Poza tym, pomyśl tylko – czy to wszystko, co się
wydarzyło, to, co cię tutaj przywiodło, nie jest tylko jedną z
Linii? Może to po prostu majaczenie twojego umierającego mózgu?
Wiesz, czas też jest względny.
-
Ta. - Szczerzę zęby. - Ale to dalej nie tłumaczy, dlaczego nie
pamiętam, co się stało w Pierwszej Linii.
-
A kiedy o tym zapomniałeś?
-
Chyba… Chyba w Trzeciej Linii. - Za wszelką cenę usiłuję sobie
przypomnieć, ale mój mózg odmawia posłuszeństwa. - Wcześniej
wydaje mi się, że wiedziałem… Ale nie chciałem o tym myśleć.
-
Dlaczego?
-
Nie wiem. Jakbym wiedział, to bym nie pytał.
-
Jesteś pewien, że dopiero w Trzeciej Linii…
-
Tak, tak, tak! - Podnoszę głos. - Przestałbyś wreszcie? Chcę
tylko wiedzieć, co się stało. I po co ktoś grzebał mi w głowie,
żeby to usunąć.
-
Cóż… - Jasne oczy Oliviera wyglądają niepokojąco. - Mogę się
założyć, że to Drugi. Może coś się tam wydarzyło, jedna…
Nie, dwie rzeczy! - Jego źrenice rozszerzają się gwałtownie. -
Tak, to ma sens!
-
Co? O co ci chodzi?!
Nie
słucha mnie; mamrocze do siebie, kąciki jego ust wędrują wysoko,
uśmiecha się, jakby mnie tu nie było…
-
Dwie rzeczy. Najpierw wymazał jedną… I sprawił, żeby po jakimś
czasie zapomniał i drugą… Po co?
Podnosi
wzrok, mierzy mnie uważnym spojrzeniem; jego źrenice rozwierają
się jeszcze bardziej, praktycznie zasłaniając całe tęczówki.
-
Arthur. - Wypowiada moje imię, jakby to było magiczne zaklęcie. -
Musisz sobie przypomnieć. Musisz. To jest cholernie ważne.
-
A co, ty nie możesz mi powiedzieć, co się stało w Pierwszej
Linii? Ponoć mnie śledziłeś.
-
Śledzić, a obserwować i notować dokładnie wszystko, co ty
wyprawiasz, to dwie różne rzeczy.
Przewracam
oczami.
-
Nie pamiętam, co się działo od… pewnego momentu. Ty wiesz…?
-
Nie, mogę tylko sprawić, że ty sobie przypomnisz. - Przez mój
zamroczony alkoholem umysł mogę skupić się na jednej rzeczy
naraz; przez chwilę obserwuję jego jasnoniebieskie oczy i nie
dociera do mnie, o czym mówi. -… konsekwencje. To może być
naprawdę wszystko…
-
Przestań pieprzyć – przerywam mu. - Zrobisz to czy nie?
-
Jeśli tylko powiesz, że chcesz.
-
Chcę – mówię bez zastanowienia.
-
Arthur, pomyśl nad tym trochę, to może…
-
Zamknij się i po prostu to zrób. Albo łaskawie przestań nawijać.
Wydaje
się dotknięty; prycha jak kot.
-
Nie podoba mi się ton, jakim mówisz.
-
A mi nie podoba się twój ryj.
-
Mamy te same twarze, Arthur.
-
Zamknij się.
-
To nie ma sensu – mówi obrażonym tonem. - Jesteś zupełnie
pijany. Będziesz tego żałował.
-
I tak będę żałował, co nie? Alfred, Alice, Amelia, oni wszyscy
nie żyją… Hee, wszystkie te imiona zaczynają się na A, może to
ma jakieś znaczenie?
-
Arthur. - Ton jego głosu dosłownie krzyczy: „Ogarnij się”.
-
No co? Tylko w takim stanie
jestem w stanie zrozumieć,
co robię… zrobiłem… Cholera, Alfred, tak mi przykro…
Znów
zaczynam płakać; naprawdę jestem słaby emocjonalnie.
-
Co mu zrobiłeś? - Głos Oliviera dociera jakby z daleka, jest
przytłumiony czymś… Innym. Czym? Co to jest? Krzyk? Czyj? Mój?
-
Nie wiem, nic nie zrobiłem, nic, nic, zasłużył na to…
-
Arthur, teraz posłuchaj, liczę do trzech: na „trzy” znajdziesz
się z powrotem w Pierwszej…
-
Oli, nie pierdol…
-
...dwa. TRZY.
O
Boże, Boże to jest świetne uczucie, widzieć go tak bezradnego,
tak zupełnie bezbronnego unieruchomionego na stole (taśmą? Folią?
Tak, to folia), z rękami rozłożonymi na boki jak jakaś szydercza
wersja Jezusa, z przebitymi dłońmi; krew płynie z nich mocnym
strumieniem, ale on żyje jeszcze, patrzy się na mnie szeroko
otwartymi, przerażonymi oczami. Zasłużył na to, och, tak,
zasłużył, niech cierpi, niech wyje z bólu i strachu bardziej…
Co,
Alfred? Boli? Poczekaj, no poczekaj jeszcze chwilę…
Zbliżam
się do niego; miota się, próbuje się uwolnić, ale dobrze go
unieruchomiłem. To byłoby… rozpraszające, gdyby się ruszył.
-
Nie, Arthur! Nie!
-
Prosiłem cię o to samo, Alfred. Moja odpowiedź jest taka sama, jak
twoja.
Uchwyt
noża jest śliski od krwi Alfreda; przebiłem jego dłonie,
słuchałem, jak wyje z bólu, ale nikt nie usłyszał, nikt mu nie
pomógł, tak jak nikt nie pomógł mi, kiedy…
Wbijam
nóż w mostek Alfreda; przecinam folię, przecinam skórę, robi się
szczelina. Wsadzam tam rękę i czuję, czuję jego bijące serce,
czuję, jakie ma szybkie tętno ze strachu!
Wbijam
nóż mocniej, głębiej, odcinam jego serce od wszystkich żył,
tkanek przytrzymujących je w miejscu, wyciągam je, Alfred drze się
wniebogłosy, krew przelewa mi się między palcami, gdy wyjmuję
jego serce.
Jego
oczy wyrażają czysty strach. (Tak, to samo widziałem w oczach
Alice, gdy…) Resztkami gasnącej świadomości widzi, jak wbijam
zęby w śliski, gąbkowaty mięsień…
Zemsta
smakuje krwią, smakuje metalicznie, słono…
-
...dwa, trzy. Arthur, budź się!
Znów
jestem tu, znów siedzę na fotelu, patrzę się w oczy Oliviera.
Przez parę sekund nic do mnie nie dociera.
-
Arthur, co…
Słony,
obrzydliwy smak surowego mięsa i krwi, pogryzione fragmenty serca
wędrują w głąb mojego ciała…
Nie
wytrzymuję; zginam się wpół i rzygam na podłogę.
BOŻE
DLACZEGO CO JA ZROBIŁEM BOŻE BOŻE NIECH KTOŚ MNIE STĄD ZABIERZE
O BOŻE…
Mój
umysł wyje.
Wybucham
histerycznym szlochem.
-
Arthur! - Oliver krzyczy. - Co widziałeś?! Arthur!
-
ZROBIŁEM TO! ZABIŁEM ALFREDA! JA!
-
Dlaczego to zrobiłeś?! - Olivier przytrzymuje mnie za ramiona i
potrząsa lekko. - Dlaczego?!
-
CHCIAŁEM TO ZROBIĆ! CHCIAŁEM GO ZABIĆ, ZRANIĆ, ON… On…
Nie
mogę się uspokoić. Nie potrafię.
-
Co ci zrobił?! Odpowiedz, Arthur! - Olivier wymierza mi policzek; to
boli, ale nie tak bardzo, jak to coś, w środku mojego umysłu, co
chyba nazywa się sumieniem.
-
Nie wiem! Nie wiem!
-
Dobrze, Arthur; chcę, żebyś sobie przypomniał, co on…
-
NIE! - wrzeszczę. - NIE, NIE, NIE…
Odpycham
Oliviera od siebie, zrywam się z fotela i zaczynam krążyć po
pokoju bez celu, zasłaniając twarz rękoma.
Morderca.
Morderca!
-
Arthur, musisz…
-
NIE! NIE CHCĘ WIEDZIEĆ, DLACZEGO! NIE CHCĘ WIEDZIEĆ, CO ZROBIŁ!
Potykam
się o coś, upadam na ziemię; ból trochę mnie otrzeźwia.
Teraz
boli mnie dosłownie wszystko; głowa, to dziwne coś w środku,
brzuch, ręce…
-
Arthur. Ej, Arthur. Spokojnie – słyszę tuż przy sobie kojący
głos Oliviera; mówi cicho, delikatnie, i to do mnie dociera. - Nie
będę cię teraz zmuszał. Arthur, słuchasz mnie?
-
Zabij mnie.
-
Co?
-
ZABIJ MNIE! - wydzieram się. - NIE ZASŁUGUJĘ NA TO, ŻEBY…
JEŚLI… Jeśli…
I
znów mój głos łamie się żałośnie, znów zamienia się w
szloch.
-
Arthur, proszę… - zaczyna Olivier, ale od razu przerywam mu:
-
Zamknij się!
Obejmuję
go rękami i wtulam twarz w miękki materiał jego szlafroka. Przez
chwilę czuję, jak jego ciało sztywnieje, jakby nie wiedział, co
ma zrobić, ale po chwili rozluźnia się i głaszcze mnie po
włosach.
-
Ej, Arthur… Spokojnie.
-
Ja… Oliver, ja…
-
Cii. - Przeczesuje palcami moje włosy. - Chyba nie będziemy tu
siedzieć, co? Chodź, położysz się.
Kiwam
głową, pozwalam postawić się na nogi i zaprowadzić do sypialni.
Nie do tej, w której poprzednio spałem – to była sypialnia
Oliviera, dużo większa i dużo bardziej… pusta. W mojej wszędzie
walały się różne drobiazgi, ale tu nie było właściwie niczego,
tylko duże łóżko i szafka nocna, na której leżała maska.
-
Skąd… skąd ją masz? - pytam. Mój głos brzmi naprawdę żałośnie
słabo.
-
To podarunek… chyba tak to można ująć – odpowiada z wahaniem.
Pomaga mi usiąść na łóżku; traktuje mnie jak małe dziecko…
jak lalkę z porcelany, która jest zbyt cenna, by ją zniszczyć.
-
W porządku? - upewnia się jeszcze.
-
Nie. Nie jest w porządku – warczę. - Właśnie się dowiedziałem,
że zrobiłem coś okropnego mojemu najlepszemu przyjacielowi. I ma
być „w porządku”?!
-
Nie krzycz – gani mnie Olivier. - Połóż się.
Grzecznie
spełniam polecenie; przykrywam się śnieżnobiałą, wykrochmaloną
kołdrą.
-
Chcesz coś do picia? - Lustruje mnie uważnym spojrzeniem. Może
tylko mi się wydaje, ale chyba zauważam w jego wzroku coś jakby…
Troskę? Coś w tym stylu.
Kręcę
przecząco głową.
-
To… Prześpij się. Odpocznij. Ja… - Olivier robi krok w stronę
drzwi.
-
Nie.
-
Em… co?
-
Nigdzie nie idziesz – warczę.
Patrzy
na mnie ze zdziwieniem.
-
Arthur, co ty próbujesz…
-
Zostań tu – mówię, po czym dodaję jeszcze: - Proszę.
Teraz
zupełnie wytrąciłem go z równowagi; wygląda na to, że zupełnie
nie wie, jak ma się zachować. Przewracam demonstracyjnie oczami.
-
Nie stój tu jak debil. Usiądź przynajmniej.
Kiwa
z roztargnieniem głową i kładzie się po drugiej stronie łóżka.
Wtulam się w niego.
-
Olivier… Boję się.
-
Niby czego?
-
Siebie. Ciebie. Chyba wszystkiego – mówię, nie wiem po co. - To
boli, wiesz? Ta świadomość.
-
Tego, że zabiłeś Alfreda?
-
Tak… Ale chyba straszniejsze jest to, że naprawdę, naprawdę chciałem to zrobić. Chciałem zrobić mu krzywdę w najgorszy
możliwy sposób. Musiałem go po prostu nienawidzić.
-
„Musiałeś”? Teraz go nie nienawidzisz?
-
Nie. Nie wiem, co zrobił, ale nie chcę wiedzieć.
-
Dlaczego? Jeśli naprawdę miałeś powód, żeby go nienawidzić, to
czemu teraz…
-
Olivier, nie chcę popełnić tego samego błędu. Cokolwiek mi
zrobił, nie chcę powtórzyć tego, co zrobiłem.
-
Wybaczasz mu?!
-
Tak.
-
To głupie. Przecież nawet nie wiesz, co wybaczasz!
-
Wiem, że to jest głupie! - Podnoszę wzrok i patrzę się mu prosto
w oczy. - Ale zemsta nigdy nie przynosi niczego dobrego. Nawet jeśli
zabijając go czułem ulgę.
-
Czemu mi to mówisz? - Nie umiem odgadnąć tego wyrazu jego oczu. O
czym myśli?
-
Bo jesteś mną. Ze sobą… mogę być szczerzy, prawda? - Łzy
znowu zaczynają płynąć mi po twarzy; z zażenowaniem ścieram je
ze swojej twarzy. - Jestem słaby, Olivier… Przepraszam.
-
Nie przepraszaj – mówi cicho. - Jeśli musisz płakać, to się
nie powstrzymuj. To pomaga.
-
Olivier, kiedy ostatni raz płakałeś?
-
Nie wiem. Chyba w mojej Pierwszej Linii, gdy zorientowałem się, że
jestem całkiem sam…
Zamykam
oczy.
-
Nie jesteś sam. Masz w końcu mnie, prawda?
Nie
muszę otwierać oczu, żeby wiedzieć, że patrzy się na mnie ze
zdziwieniem.
-
Cholera – mówię ze śmiechem. - Wystarczy, że się upiję i
poprzypominam sobie traumatyczne fragmenty mojej przeszłości, i już
gadam głupoty… Nie zwracaj na mnie uwagi.
Nie
odpowiada, tylko głaszcze mnie po włosach.
To
nie powinno być takie… proste. Nie powinienem czuć się tak
spokojny, gdy leży obok mnie. Ale on jest mną – znam go, chociaż
spotkaliśmy się nie tak dawno temu. I uspokaja mnie samą swoją
obecnością. Po tym, co się stało, nie powinienem czuć się tak…
bezpieczny.
Wiecie…
Nawet mordercy mają przyjemnie ciepłe ciała.
_____________________________
To opowiadanie to takie wyrodne dziecko: jakkolwiek dokładnie bym wszystkiego nie planowała, to i tak robi, co chce.
Mam nadzieję, że nie przesadzam za bardzo z brutalnością... No, może trochę... W każdym razie żywię głęboka nadzieję, że da się to czytać.
Pozdrawiam, dzięki za podtrzymywanie na duchu komentarzami! :)
Teraz mam nowy szip. Dzięki. XDD Wydaje mi się, że bardzo lubisz pisać brutalne rzeczy. Chyba bym czuła się przy tobie bardzo zaniepokojona jakbyśmy się spotkały. XD Zastanawia mnie skąd bierzesz takie pomysły:) W każdym razie nie ważne jak chore by to nie było to i tak świetne
OdpowiedzUsuńTen uczuć kiedy to jest tak mdląco chore, ale chcesz czytać dalej i brniesz przez te słowa by poznać sens tego co tu się odwala. Ta normalność z jaką piszesz o oskórowaniu czy przeznaczeniu jedzenia bezdomnym... Mam nadzieję, że twój dom jest czysty od tych rzeczy. Powodzenia w tej fazie jakkolwiek by ona psychopatyczna i smutna nie była. To coś pięknego!
OdpowiedzUsuń