sobota, 17 października 2015

Nieskonczoność minus jeden - Szósta Linia, część czwarta



Czasami diabeł mnie kusi, by uwierzyć w Boga.
Stanisław Jerzy Lec


   Rano budzę się z kompletnym mętlikiem w głowie. Nie tylko dlatego, że koszmarnie boli mnie głowa, a w gardle czuję nieprzyjemny smak wymiocin; mój umysł odrzuca wszystkie wspomnienia wczorajszego dnia, tak, że muszę spędzić jakieś trzydzieści sekund na uporządkowanie sobie wszystkiego.
   To dziwne, ale myśl o tym, co zrobiłem Alfredowi już mnie nie przeraża. Wydaje się to snem; koszmarem, niezwykle realistycznym, ale nieprawdziwym. Albo jakby przydarzyło się to komuś innemu – nie mnie, nie w tym życiu. To jest po prostu zbyt przerażające, żeby mogło być prawdą. Zbyt proste, żeby mogło wydarzyć się naprawdę.
   Oliviera przy mnie nie ma. Śmieszne - nie czuję się kompletnie skrępowany tym, jak się wczoraj wobec niego zachowałem. To był prosty, naturalny odruch; komuś musiałem się wypłakać. I to głupie, wiem, ale ufałem mu. Dalej mu ufam. Wciąż się go boję, ale mu ufam jak nikomu innemu...
   Przeciągam się, gramolę się z łóżka. Spałem w ubraniu. Świetnie. Teraz muszę poprosić Oliviera o coś nowego.
   Znajduję go w salonie, gdy ogląda świat przez okna, popijając herbatę z porcelanowej filiżanki. Nie odwraca się, kiedy przysiadam się obok niego i razem oglądamy pejzaż za taflą szkła; ludzi śpieszących się do pracy, wesołych, smutnych; kobiety sprzedające warzywa na ulicy; dziewczyny w pięknych sukniach przechadzające się pod rękę z eleganckimi mężczyznami. To wszystko razem tworzy niepowtarzalny obraz tego świata, który nie jest nasz.
   - Boli głowa? - pyta się mnie Olivier. Kiwam głową. - Na stoliku leży aspiryna, weź sobie trochę.
   Znów potakuję, posłusznie wykonuję polecenie; biorę łyżeczkę białego proszku ze szklanej buteleczki. Nie mija chwila, jak ból głowy zaczyna powoli mijać.
   - Jak myślisz, dlaczego Drugi wymazał to z mojej pamięci? - pytam. Nie muszę precyzować, o co chodzi.
   - To akurat proste. - Olivier uśmiecha się pod nosem. - Nie chce, żebyś stał się taki jak ja.
   - Zimnokrwistym mordercą?
   - Coś w tym rodzaju.
   Pociąga łyk z filiżanki. Rzuca na mnie okiem.
   - Wyglądasz okropnie.
   - Dzięki. - Przewracam oczami.
   - Napij się herbaty. Jakiś serwis powinien jeszcze gdzieś tu być…
   Po chwili znajduję filiżankę i nalewam sobie do niej gorącego naparu. Po paru łykach czuję się trochę lepiej.
   - Ale dlaczego Drugi wyrzucił jeszcze z mojej pamięci powód? - zastanawiam się na głos. - Czemu nie chce, żebym pamiętał, dlaczego zrobiłem… coś takiego?
   - Może nie chce, żebyś to zrobił ponownie. - Olivier wzrusza ramionami. - A może po prostu chce oszczędzić ci cierpienia.
   - W każdym razie wie, co się stało. - Upijam łyk herbaty. - Co już samo w sobie jest podejrzane. To znaczy… Musiał mnie obserwować już wcześniej.
   - Nie zdziwiłbym się, gdyby obserwowano większość naszych bliźniaków w różnych światach. Teoretycznie każdy z nich ma potencjał do zostania, jak to ująłeś, „zimnokrwistym mordercą”.
   - Uch, to brzmi okropnie.
   - W końcu sam to wymyśliłeś.
   - Dobrze, przepraszam. - Nie umiem powstrzymać westchnięcia. - I tak to trochę dziwne. Jak to zrobił? Dlaczego?
   - Na te pytania tylko on sam może ci odpowiedzieć. Będziesz miał okazję go o to zapytać.
   - Tak, jasne, już to widzę. „Przepraszam, nie mógłbyś mi powiedzieć, dlaczego grzebałeś mi w umyśle i sprawiłeś, że zapomniałem, jak zabiłem mojego najlepszego przyjaciela?”
   - Arthur, nie bądź ironiczny. Zresztą przed śmiercią możemy go przesłuchać.
   - Nie chcę go torturować.
   - Nic nie mówiłem o torturowaniu,
   - Ale ja to usłyszałem.
   - Nie mam zamiaru nikogo torturować – zapewnia mnie Olivier. - Nie lubię tego robić.
   - Och, czyli robiłeś to już wcześniej?
   - Tak – mówi. - Co nie znaczy, że mi się to podobało. To takie… nieeleganckie. Jak zabijanie ludzi z pistoletu.
   - Zabijanie z pistoletu jest nieeleganckie?
   - Tak. Przez to przestajesz czuć, że odbierasz komuś życie – po prostu pociągasz za spust. - Podnosi wzrok i nasze spojrzenia się krzyżują; jego jasnoniebieskie oczy są czyste, wzrok niemal… analityczny? Badawczy? - To sprawia, że przestajesz mieć świadomość tego, co robisz. Pociągnięcie za spust nie jest równoznaczne ze zbrodnią. Trudno to natomiast powiedzieć o, na przykład, dźgnięciu kogoś w brzuch. To zwykle jest zbrodnia.
   - Jeśli tak twierdzisz. - Nie chcę dalej ciągnąć tego tematu. - Co masz zamiar dziś zrobić?
   - Musimy pozwolić Drugiemu, by cię znalazł. Ale przedtem chciałbym ci coś pokazać.
   Unoszę brwi.
   - Niby co? Nowy sposób patroszenia ludzi?
   - Bardzo śmieszne. Nie, Arthur, wyobraź sobie, że robię też coś poza wypruwaniem ludziom flaków. Widzisz ten wysoki budynek, o tam?
   Wskazuje ręką strzelistą wieżę.
   - To kościół? - pytam.
   - Tak. Chciałbym ci go pokazać.
   - Po co?
   - Po nic. Tak dla jaj.
   - Teraz ty zaczynasz być ironiczny – warczę.
   - Uczę się od mistrza – odpiera atak.
   Przewracam oczami. Z powrotem wpatruję się w świat za oknem i zauważam coś dziwnego.
   - Olivier, co to jest? - pytam, pokazując obiekt palcami. Tamten rzuca tylko okiem i uśmiecha się.
   - To statek, Arthur.
   - W powietrzu?!
   - Technicznie rzecz biorąc, to właściwie statek podwieszony na zeppelinie – wyjaśnia. - Wiesz, co to…?
   - Tak. Coś w rodzaju pasażerskiej wersji balonu.
   - Cóż… Tak też można to ująć – parska śmiechem. - W tym świecie są całkiem popularne, zwłaszcza, że co sprytniejsze osoby udoskonaliły swoje statki tak, że poruszają się o wiele szybciej i są dużo zwinniejsze od tych, które znamy z naszych Linii.
   - Nieźle – mówię z nieukrywanym podziwem. Olivier znów parska śmiechem. - No co?!
   - Dziwisz się wszystkiemu jak małe dziecko. To naprawdę zabawne… Widziałeś już tyle światów, a wciąż masz jeszcze tupet, by się nimi zachwycać.
   - Bo pamiętam, jaki nudny był mój świat.
   - Nudny był tylko dla ciebie. Założę się, że wiele osób z innych światów dziwiłoby się twojej Pierwszej Linii, a i ja nie pogardziłbym mieszkaniem tam.
   - Czemu…? - pytam, po czym nagle przypominam sobie. - Och. Wojna. Zapomniałem.
   - Nie szkodzi. – Olivier zbywa to machnięciem ręki. - Masz prawo zapominać. Zresztą… To nawet nie było na początku takie złe. Zawsze się wydaje, że wojna działa na wszystkich, że wszyscy zawsze i wszędzie chodzą przepełnieni tym smutkiem i przerażeniem, ale tak nie jest. Podczas wojny ludzie normalnie śpią, jedzą, mówią i żyją, tyle że trochę inaczej. I boją się o wiele częściej. Dlatego częściej się cieszą.
   - To bez sensu. Jak można się cieszyć podczas wojny?
   - A właśnie można. Tymi małymi rzeczami, których się zwykle nie zauważa… No i dużo częściej mówisz, że kochasz, kiedy wiesz, że możesz nie być w stanie powiedzieć tego następnego dnia.
   - To było bardzo poetyckie.
   - Dziękuję.
   Znów rozmowa się urywa; znów wpatrujemy się w ludzi na ulicach, żyjących w swoim czasie, mieście, świecie. Jak bardzo różnimy się od nich! To aż przerażające.
   - Olivier?
   - Hm?
   - Możesz pożyczyć mi jakieś ubrania? Muszę się przebrać w coś, w czym mogę pokazać się ludziom.
   Uśmiecha się promiennie.
   - Jasne.


***


   Wieża góruje nad miastem, więc nie mamy żadnych szans się zgubić. To dziwne – niby powinienem znać ten krajobraz, te miejsca, ale zupełnie nie umiem się w tym wszystkim odnaleźć. To w końcu zupełnie inna Linia – możliwe, że to miejsce nigdy nie stanie się światem, który pamiętam z Pierwszej Linii; to miasto nie będzie tym miastem. Nieco przygnębiająca perspektywa.
   Ale mimo to nie jestem w stanie czuć się w jakikolwiek sposób niezadowolony – ten świat ma w sobie coś urokliwego, co przemawia wprost do mojej duszy. Gdyby nie wypadek Amelii, gdyby nie ścigał nas Drugi, to chciałbym tu zostać. Naprawdę. Czułbym się tu naprawdę dobrze, otoczony dziwnymi technologiami i staromodnymi strojami.
   Ten świat nie jest zły… Ale nie jest jednak idealny. A idealny świat istnieje, musi istnieć – nakazuje tak zwykła statystyka.
   - Skąd wiesz, że ten kościół będzie otwarty? - pytam Oliviera.
   - Odkąd tu jestem, nigdy go nie zamknięto.
   - Ech? Serio? Nie boją się?
   - Niby czego?
   - Nie wiem… Może złodziei?
   - Nikt nic nie ukradnie z tego miejsca – mówi z pewnością.
   - Skąd wiesz?
   - Przekonasz się – odpowiada lakonicznie. To dziwne. Co zdołałoby trzymać ludzi z dala od pomysłu okradnięcia kościoła? Przecież wszystko, co się w nim znajduje, bardzo łatwo może zostać zdemontowane i rozkradzione, prawda?
   Wielkie, co najmniej dwuipółmetrowe drewniane wrota katedry faktycznie są otwarte, ale nie wchodzimy przez nie; zamiast tego Olivier wskazuje mi boczne, zdecydowanie mniej okazałe drzwi.
   Olivier gestem zaprasza mnie do środka, więc wchodzę pierwszy.
   I od razu odejmuje mi mowę.
   Strop katedry jest skryty w mroku; ogromne witraże wpuszczają zadziwiająco mało wielobarwnego światła. Rzędy ławek wydają się ciągnąć w nieskończoność, coraz dalej i dalej, a droga do ołtarza jest trudniejsza do przebycia niż maraton. Wobec tego ogromu czuję się mały, żałośnie mały i nic nie znaczący; nie umiem zebrać myśli, gdy patrzę się na te puste miejsca, na ogromny ołtarz i witraże.
   Ale zaskakuje mnie jeszcze coś.
   Cisza.
   Jest tak, jakbyśmy nagle znaleźli się w całkiem innym świecie; gwar ulicy, nasze kroki, głosy – wszystko to rozpływa się w ciszy, zostaje przez nią pochłonięte. Czuję, że jest tu coś, co zabija wszelkie dźwięki. Bicie mojego serca, mój oddech… To wszystko jest sto razy głośniejsze niż zwykle, a po chwili znika w martwym powietrzu katedry.
   To jest miejsce ciszy i każdy, najmniejszy odgłos zdaje się zakłócać czyjś spokój.
   I wtedy nagle, bez ostrzeżenia, Olivier zaczyna krzyczeć.
   Moje uszy eksplodują bólem; mam ochotę samemu wrzasnąć, ale nie mogę, więc tylko osuwam się na kolana i zasłaniam rękami uszy, błagając w myślach, bo boję się cokolwiek powiedzieć, żeby przestał, bo to, co robi, to świętokradztwo…
   Ale on nie przestaje, jego głos przechodzi w niższy, gardłowy, jakby prymitywny ton; walczy z czymś, z tym, co jest tutaj, zakłóca spokój, niszczy tę świętość, zabija to, co niezwykłe w tym miejscu…
   Wolno, z niechęcią, jego głos staje się coraz cichszy, powoli uspokaja się, zanika z warknięciem niezadowolenia. Znów otula nas cisza, ale inna niż poprzednio – ta jest łagodniejsza, bardziej tolerancyjna dla dźwięku. Mimo to czuję, i myślę, że Olivier też, że to coś w katedrze z niechęcią oddaje nam prawo do naszych głosów.
   - Co… co to było? - pytam, wreszcie odkrywając uszy.
   - Zawsze tak robię, kiedy męczy mnie sumienie.
   - Idziesz do kościoła i krzyczysz?
   - Nie, nie do kościoła. Do Boga.
   - Wierzysz w Boga? - dziwię się.
   - Czemu miałbym nie wierzyć? - odpowiada pytaniem i pomaga mi wstać z zimnej kamiennej posadzki.
   - Myślałem, że… Że zabijanie kłóci się z wiarą.
   - Mylisz dwa pojęcia, Arthur – mówi, mierząc mnie litościwym spojrzeniem. - Mogę wierzyć w Boga, ale równocześnie nie być mu posłusznym.
   - W takim razie czemu w niego wierzysz?
   - Bo czuję, że on jest, Arthur. Czuję jego obecność za każdym razem, kiedy kogoś zabijam, czuję go w ciszy i w hałasie, i w nocy, kiedy widać gwiazdy. Widzę, że on jest, ale nie zgadzam się z nim.
   - Dlaczego? W końcu dziesięć przykazań nie zostało stworzone bez przyczyny. No i są dobre.
   - Arthur, czy zabicie kogoś jest złe?
   - Tak. Bardzo złe.
   - A zabicie kogoś złego?
   - Też.
   - Poprawna odpowiedź. - Uśmiecha się smutno. - Przynajmniej w większości społeczeństw.
   - Co masz na myśli?
   Wybucha śmiechem; jego głos niesie się po katedrze, odbija od ścian i wraca do nas, jakby śmiało się dziesięciu Olivierów naraz. Właściciel głosu zaczyna iść między ławkami, wprost do ołtarza.
   - Jesteś dzieckiem swoich czasów, Arthur! - woła. - Idealnych, moralnych, humanitarnych! Gdzie nikt głośno nie powie, że niektórych ludzi trzeba tępić! Że mordercy powinni być rozstrzelani, nie – powieszeni publicznie, by tłum mógł zobaczyć, czym kończy się zepsucie! Można zapanować nad człowiekiem tylko wtedy, gdy ten się boi!
   Jest już przy ołtarzu; odległość między nami wydaje się nie do pokonania, a jednak słyszę jego głos tak wyraźnie, jakby stał tuż obok mnie.
   - Śmierć dawnej była najgorszą karą, więc czemu teraz nie?! - krzyczy. - Czemu kiedyś Bóg wymagał krwawych ofiar, a teraz się uspokoił, spoczął na laurach i doszczętnie zgłupiał?! Czemu grzechem jest zabicie kogoś okrutnego, kto zrobił ci krzywdę i będzie ranił inne osoby?! Czy możesz pozwolić takiej osobie dalej czynić szkodę innym?!
   - Nie – mówię cicho. - Nie.
   Olivier znów wybucha śmiechem. Jakimś cudem zdołał mnie usłyszeć.
   - Czy wierzę w Boga? - Zawiesza na chwilę głos, pozwalając słowom zawisnąć w powietrzu między nami. - Tak, wierzę. Ale wierzę też, że ja, my jesteśmy mu równi! Jesteśmy nieśmiertelni, jesteśmy sprawiedliwi, ale w lepszy sposób niż on! On jest bardziej ludzki od ludzi, i przez to myli się co do nas. Nie zna nas. A my znamy jego.
   - Olivier, my nie jesteśmy bogami!
   - Taak? A co sprawia, że Bóg jest Bogiem, Arthur? Dzięki czemu ludzie bezmyślnie zwracają się do niego w potrzebie i czemu dziękują mu za to, co idzie po ich myśli?
   - Bo Bóg jest nieomylny! - prawie krzyczę.
   - Musi być omylny, Arthur. Jeśli zostaliśmy stworzeni na jego podobieństwo – jeśli w człowieku jest cząstka boskości, to i w Bogu jest i cząstka człowieka. A człowiek jest omylny. Człowiek jest bezmyślny. Człowiek jest okrutny. Czy nie znajdziemy tych cech w Bogu, który zawala dachy własnych świątyń na głowy wiernych? Który pozwala ludziom na akty niesamowitego okrucieństwa? Jak myślisz, Arthur – czy po tym wszystkim, co zrobiłeś, nadal wierzysz, że Bóg kocha człowieka?
   Pomyślałem o Amelii, o tym, jak bezsensowna była jej śmierć. O Alfredzie, który zrobił mi coś tak okropnego, że bałem się nawet o tym pamiętać. O moich rodzicach, którzy może kiedyś się kochali, ale odkąd pamiętam, szczerze nienawidzili się i byli razem tylko ze względu na mnie. Nawet o moim głupim psie, którego uratowałem jako szczeniaka tylko po to, by po dwóch miesiącach zginął pod kołami.
   - Boga nie ma przy człowieku – Olivier wskazuje rękami witraże; wcześniej tego nie zauważyłem, ale teraz mogę zobaczyć, że w każdym oknie widać okropną śmierć jakiegoś męczennika, zastygłe w bólu twarze w szkle. - Stworzył nas ze swojej samotności i beznadziei w przebywaniu tylko w doskonałości. Nie chce być doskonały i nie jest. Ale przestraszył się tego, co stworzył; przestraszył się tego, że jesteśmy w stanie mu dorównać, że nasze okrucieństwo potrafi przerosnąć jego doskonałe okrucieństwo. Bóg boi się człowieka, a człowiek boi się Boga. Czy to nie doskonały układ? - Olivier śmieje się głośno, wyraźnie i beznadziejnie gorzko. - Arthur, tylko spójrz dookoła siebie… Zawsze zakrywamy oczy, nie dostrzegamy niczego, bo tak jest najłatwiej… Ale to my jesteśmy bogami, tylko my możemy zmieniać świat. Tylko my.
   Potrząsa głową, jakby pozbywał się natrętnych myśli.
   - Arthur, żałujesz wszystkiego, co zrobiłeś?
   - Oczywiście, że tak.
   - Nie kłam. - Widzę, że podnosi wzrok. - Czy żałujesz tego, że tu jesteś? Żałujesz tego, że zabiłeś się w Pierwszej Linii i jesteś tutaj?
   Chcę odpowiedzieć, że tak, ale nie mogę; otwieram i zamykam usta jak złota rybka wyjęta z wody.
   Czy żałuję tego, że jestem tutaj, w tej katedrze, i słucham Oliviera? Czy żałuję tego, że zabiłem Alfreda, mimo że zrobił coś, przez co zasługiwał na śmierć? Czy żałuję tego, że nie umiem wypowiedzieć słowa?
   - I widzisz… - Głos Oliviera staje się miękki i głęboki. - Nie wiesz już, co jest dobre, a co złe. Jesteś jak Adam i Ewa w raju, zdezorientowani swoją niewiedzą. Teraz musisz tylko ugryźć jabłko z Drzewa Poznania, a wszystko stanie się dla ciebie jasne.
   - W takim razie daj mi jabłko.
   Olivier unosi głowę i patrzy się w sufit; moje spojrzenie wędruje za nim.
   Do katedry wpadło więcej światła; na suficie widzę wymalowane Drzewo, wokół którego owinięty jest wąż.
   - Nie ma ani dobra, ani zła – syczy Olivier. - To pojęcia nadane człowiekowi przez człowieka. Nie jesteśmy ani dobrzy, ani źli; sami stanowimy prawo i sami postępujemy według lub przeciw niemu. Każdy z nas jest sędzią i katem, każdy z nas jest ofiarą samego siebie, każdy siedzi we własnej klatce w swoim umyśle. Czasami możemy na siebie wpływać, ale znacznie częściej jesteśmy sami. Nie potrzebujemy Boga, by nas osądził; sami to robimy.
   Nie mogę nie przyznać mu racji. Niemal czuję jego słowa, jakby nie odbijały się od ścian, ale rozbrzmiewały w mojej własnej głowie.
   Olivier okręca się w miejscu i odbywa podróż między ławkami z powrotem do mnie, już bez uśmiechu.
   - Zapytałeś się mnie wczoraj, czy jesteś dobrym człowiekiem – zaczął. - Nie jesteś, Arthur. Nikt nie jest. Myślę, że jesteś nawet lepszy niż wielu innych, bo nie boisz się przyznać do swoich zbrodni. A ile zabójstw, ile pobić i gwałtów rozegrało się tylko w czyjejś głowie, bo zbyt bano się kary, by zamienić swoje fantazje w czyny?
   Dotyka dłonią mojego policzka, gładzi go pieszczotliwie.
   - Nie jesteśmy jak inni. My widzimy i wiemy więcej.
   - Tak.
   - Boisz się tego?
   - Trochę.
   - I słusznie. Pierwsi rodzice też bali się poznać prawdę. Jesteś jak Adam, dostajesz jabłko ode mnie; co z robisz z tą wiedzą, to twoja sprawa.
   - Olivier, co chcesz zrobić dalej, kiedy zabijemy Drugiego?
   Widzę w jego oku cień czegoś, czego nie umiem rozpoznać.
   - Obiecałem ci, że znajdę twój idealny świat.
   - A jeśli już go nie chcę?
   To go zaskoczyło.
   - Czego w takim razie chcesz?
   - Wyjść razem z tobą z Edenu.
   Patrzy na mnie z niedowierzaniem, po czym powoli na jego twarzy znów pojawia się uśmiech.
   - Musisz liczyć się z tym, że tą prostą drogą możemy trafić do piekła.
   - Zawsze uważałem, że w piekle znajdują się ciekawsi ludzie – wzruszam ramionami. Olivier parska śmiechem. W jego oczach coś się zmienia; demon w środku mruczy i zwija się w kłębek jak kot, przestaje być wyniosły i groźny i nareszcie, nareszcie pokazuje tę drugą stronę.
   Cisza wokół nas znów się zacieśnia; co prawda Olivier odstraszył ją na chwilę, ale teraz przerażenie minęło i bez jednego odgłosu znów niewidzialna istota bierze w posiadanie katedrę.
   - Zapamiętaj to miejsce – mówi Olivier. - Zapamiętaj to dokładnie.
   - Czemu?
   - Może kiedyś będziesz chciał tutaj wrócić, ale jedynym miejscem, gdzie będzie istnieć ta katedra, będzie twoja głowa. Wspomnienia nigdy nie umierają całkowicie.
   Kiwam głową. To miejsce już wryło mi się w pamięć i jestem pewien, że aż do śmierci będę w stanie dokładnie opowiedzieć o wszystkich szczegółach malowidła na stropie, o twarzach z kolorowego szkła, wykrzywionych bólem.
   I o Śmierci, namalowanej niemal w samym rogu fresku nad nami, szczerzącą zęby i trzymającą klepsydrę – symbol śmiertelności i przemijającego czasu. Większość ludzi boi się jej.
   Ale nie my, bogowie.
   - Dlaczego oprócz nas nikogo tu nie ma? - pytam bezwiednie. Olivier tylko wzrusza ramionami.
   - Może nikt inny nie potrzebuje tego miejsca, tylko my. Może nikt inny nie chce się zastanawiać nad sensem tej katedry.
   - Może – powtarzam. - Może.
   Ostatnie słowo szepcę, bo cisza znów przejęła władzę nad tym miejscem.
   - Gotowy, Arthur? - pyta się Olivier z uśmiechem.
   - Zawsze.
   Pustka pożera wszystkie dźwięki, kiedy opuszczamy katedrę.

___________________________________

Ten rozdział właściwie sam się napisał. Miało być krótko, zwięźle i na temat, a wyszło... Um... Inaczej. 
W każdym razie bardzo proszę o komentarze, bo ten fanfic naprawdę wymyka się spod kontroli xD Ciao!

3 komentarze:

  1. O mój Boże!! Nie wiem skąd się biorą te twoje pomysły i rozkminy nad istnieniem, ale też chciałabym znaleźć drogę do tego miejsca :o to jest coś niesamowitego!! Ta historia naprawdę mnie wciągnęła i ja nie chce jej końca.
    I to "- Czego w takim razie chcesz?
    - Wyjść razem z tobą z Edenu" o matko to ujęło mnie za serca, jak i monolog Oliviera o Bogu. Cu-do-wne!! Nie mogę się doczekać dalszego rozwoju akcji ^^

    OdpowiedzUsuń
  2. Weszłam sobie dzisiaj na Twojego bloga żeby sprawdzić czy jest nowy rozdział ale że nie było to postanowiłam napisać komentarz.
    Piszesz świetnie. Ten rozdział wprowadził mnie w osłupienie a potem wyrwał mi flaki. Chciałabym posiadać taką mądrość życiową jak Olivier. Kreujesz postaci które swoim zachowaniem i tym co mówią dotykają najgłębszych otchłani ludzkich poczynań i schematów. Podziwiam Cię i chyba troszkę Ci zazdroszczę (co jest bardzo ludzkie) tego jak potrafisz przelać swoją inteligencję w postacie. I przede wszystkim widać miłość w tym opowiadaniu (jak i każdym innym Twojego autorstwa). Nie chodzi mi o wątek miłosny tylko o Twoją miłość do pisania, do kreowania przelaną do opowiadań. Także podsumowując, wow.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Dziękuję za tak miłe słowa! Naprawdę rozgrzewasz moje serduszko ^^ Co do nowego rozdziału, to raczej nie wyrobię się przed poniedziałkiem - aktualnie jestem poza domem i nie bardzo mam jak pisać... Ale mam już rozpisany plan, więc powinno pójść dość szybko :)

      Usuń