czwartek, 30 lipca 2015

Trzydzieści dni - Rozdział III


Zazdrość to jeden z objawów niewiary w samego siebie.
Alfred Aleksander Konar
_________ 
SZYBKA NOTKA: piosenka to "Flesh", autor: Simon Curtis i proponuję ją włączyć, kiedy pojawi się jej tekst w opowiadaniu. Myślę, że pomoże wpasować się w klimat :)
________

   Zamknąłem się w pokoju i zakopałem się w miękkiej pościeli, ale nie mogłem zasnąć. Przewracałem się z boku na bok, modląc się w duchu, bym jak najszybciej odpłyną do krainy snów. Nie chciałem, nie mogłem o tym myśleć. Ale...
   Jeśli Alfred pracuje w takim miejscu, to może mam jakąś szansę?
   Tyle, że w takim wypadku Alfred nie mógł mieć żadnej godności.
   Nie chcę znać takiej osoby.
   Westchnąłem sam do siebie. Proszę państwa, oto właśnie widzicie przykład osoby, która odrzuca swoją miłość dlatego, że się sprzedaje. Albo raczej próbuje odrzucić. Tyle tylko, że chyba nawet nie “odrzucam” tej miłości, bo przecież to tylko moje pobożne błagania. Nie mogę mieć pewności, czy Alfred mnie... lubi. Czy chce mnie tak, jak ja jego.
   Ta niepewność, ciągła niepewność jest w tym wszystkim najgorsza – gramy w jakąś dziwną odmianę podchodów, gdzie wszyscy wszystko ukrywają I mają jakieś ukryte cele w tym, co robią. Niczego nie powiemy sobie w prost, bo bardzo łatwo możemy przegrać. I...
   Puk, puk.
   Podniosłem głowę. Alfred pukał do drzwi delikatnie, nieśmiało, jakby nie był do końca
   Puk, puk – powtórzyło się.
   - Arthur? - zapytał łagodnym głosem, zupełnie do niego niepasującym. - Mogę wejść?
   - Będzie trudno – warknąłem spod kołdry dostatecznie głośno, by mnie usłyszał. - Zamknąłem drzwi.
   - Mam zapasowe klucze.
   - W razie gdybym zabarykadował się w środku I nie chciał wyjść?
   - Mhm. Coś w ten deseń.
   - Dzięki za zaufanie - prychnąłem.
   - To… Mogę?
   - Okej, właź - mruknąłem beznamiętnie. Właściwie nie miałem wyboru; co mi by dało, gdybym dalej się obrażał?
   Wstałem z łóżka i podszedłem do drzwi. Alfred jakoś nie kwapił się do ich otworzenia, więc wyciągnąłem rękę do klamki…
    I dostałem drzwiami w twarz.
   - Aua, idioto! - wrzasnąłem. - Uważaj, do jasnej cholery!
   - Przepraszam, nie wiedziałem, że nagle zechce ci się wstać z łóżka…
   - Tsk.
   Obróciłem się do niego plecami i usiadłem na łóżku, zakładając nogę na nogę. Dalej nie patrzyłem mu w oczy.
   -  O czym chcesz gadać? - powiedziałem z udawaną obojętnością. Alfred zaczerwienił się lekko.
   - Chcę tylko, żebyś wiedział, że nawet jeśli pracuję w takim miejscu, to jeszcze nie znaczy, że jestem… no wiesz.
   - Przypuśćmy, że nie wiem. Do cholery, jesteś już dorosły, mów po ludzku.
   - Arthur, ja nie jestem… gejem, okej? Tak tylko mówię. Nie chcę, żeby to wlazło miedzy nas. Dalej chcę się z tobą przyjaźnić, dobra?
   To zabolało nawet bardziej niż uderzenie drzwiami w twarz. Nie miałem już żadnego powodu, by tu być; Alfred już na starcie dal mi wielki znak stopu.
   - To… dobrze - powiedziałem w końcu, uśmiechając się tak przekonująco, jak tylko moglem.  - Coś jeszcze?
   - W takim razie zostaniesz? - Alfred spojrzał na mnie badawczo, niemal… błagalnie. O cholera, jeśli Alfred zaczyna błagać, to sprawa jest poważna. Bardzo poważna. O co może mu chodzić? Zjawiam się nagle po paru latach, a on za wszelką cenę chce utrzymać mnie przy sobie. Dlaczego? Jeśli nie to, co powiedział przed chwilą, mógłbym nawet pomyśleć, że...
   Pokręciłem gwałtownie głową.
   - Ej, wszystko w porządku? - zapytał mnie ze zmartwioną miną.
   Nie. Nic nie jest w porządku.
   - Tak. Jestem tylko trochę zmęczony…
   - Och… Okej, nie będę ci już przeszkadzał.
   Podszedł do drzwi. Ja wtuliłem twarz w poduszkę.
   - Ej, Arthur…?
   - Czego?
   - Dobranoc.
   - ...branoc - mruknąłem niewyraźnie.
   Alfred wyszedł, zostawiając mnie samego z moimi myślami.

 ***

   Musiałem wydostać się stąd jak najszybciej.
   Obudziłem się wcześniej, tak, że zdołałem złapać Alfreda, gdy wychodził do “pracy”.
   Dwadzieścia sześć.
   To codzienne odliczanie zaczynało już wchodzić mi w nawyk.
   - A więc wyjeżdżasz - powiedział Alfred niemal ze smutkiem. Niemal.
   - Na to wygląda - wzruszyłem ramionami. - Już nie będę ci więcej zawracał głowy.
   Będę wreszcie mógł nie patrzeć na twój cholerny ryj, nie będę musiał słuchać tego irytującego głosu i nie będę musiał kłamać ci prosto w oczy, modląc się, żebyś przypadkiem nie użył mózgu. Kończ już to gadanie o niczym, chcę już stąd iść!
   - Szkoda… Wziąłeś kartkę z moim numerem, nie?
   - Jasne - skłamałem gładko. Wyżej wspomniana kartka była teraz mniej więcej w tysiącu częściach i z pewnością przemierzała spokojnie kanały Nowego Jorku.
   - Dzięki za wszystko - powiedziałem i uśmiechnąłem się najsłodziej, jak potrafiłem. Alfred uniósł jedną brew, ale odwzajemnił uśmiech. - Bardzo mi pomogłeś.
   - Nie ma sprawy. W końcu jesteśmy kumplami, nie?
   - Taak…
   Kumplami, do jasnej ciasnej. Niech Alfred wsadzi sobie tych “kumpli” w…
   On naprawdę nie potrafi czytać między wierszami. Całym moim ciałem wysyłałem mu sygnały, by się wreszcie odczepił, ale on wyraźnie był albo ślepy, albo głupi. Powinien wreszcie się nauczyć, żeby nie gadać bezmyślnie tego, co ślina na język przyniesie.
   - Dobra, już się będę zbierać - powiedziałem, zaciskając kurczowo dłoń na rączce walizki. Alfred odprowadził mnie do drzwi. Na odchodne rzuciłem:
   - Do widzenia!
   - Co tak formalnie? - zaśmiał się. - Do zobaczenia!
   Po moim trupie, pomyślałem, ale na głos nie powiedziałem nic.

***

   I znów byłem na zatłoczonej ulicy, i znów powtarzałem w myślach, jak bardzo nienawidzę tego miasta. Kupiłem sobie mapę turystyczną w jakimś pobliskim kiosku, co znacznie ułatwiło mi życie. Zdołałem namierzyć jakiś hotel, który wyglądał zachęcająco. Wybrałem się do niego, załatwiłem sobie pokój - nawet nie było tak źle, jak sobie wyobrażałem. Mieli nawet jakąś restaurację na parterze ze specjalnymi zniżkami dla klientów hotelu, a że robiłem się głodny stwierdziłem, że pójdę tam na obiad.
   Usiadłem, wziąłem sobie menu i wybrałem coś z niego. Nie musiałem czekać długo na kelnera, co byłoby dobrą rzeczą gdyby nie to, że rozpoznałem gościa.
   Jasne włosy pozornie niedbale spięte w kucyk. Ciemnoniebieskie oczy. Zalotny uśmieszek, zawsze przyklejony do jego twarzy.
   - Francis?! - niemal wrzasnąłem. Zamrugał parę razy, jakby dopiero teraz mnie zauważył.
   - Arthur! Kopę lat! - posłał mi szeroki uśmiech. - Co tutaj robisz?
   - Jestem przejazdem… W sumie za niedługo się stąd wynoszę, więc…
   - A tam, nie gadaj głupot! - przerwał mi. - Jak cię znalazłem, to muszę cię oprowadzić, zanim wyjedziesz. No i musimy pójść na jakąś kolację, opowiesz mi dokładnie co i jak się z tobą działo!
   Już chciałem odruchowo odmówić, ale powstrzymałem się. W sumie co mi szkodzi? Pogadanki ze starym znajomym nie mogą być takie złe, prawda?
   - Okej - uśmiechnąłem się do niego.
   - A tak poza tym - ciągnął Francis - to wiesz, że jest tu jeszcze Alfred?
   - Tak, wiem. Nawet u niego nocowałem.
   - Uuu…
   - Przestań. I nie patrz na mnie takim wzrokiem! Nic przecież się nie stało.
   - Ohonhon… - zaśmiał się ze śpiewnym, francuskim akcentem. - Nic nie mam na myśli, a ty już się bronisz… Ciekawe. Ale mówiąc “tutaj” mam na myśli tą restaurację.
   Potrzebowałem chwili, żeby uświadomić sobie, co tak właściwie powiedział.
   - W sensie… jako kelner?
   - Oui.
   - TERAZ?!
   - Tak. I nie krzycz, jak chcesz, to go zawołam. - Nabrał powietrza w płucach i wrzasnął: - ALF-!
   - Cicho! - syknąłem. - Oszalałeś, idioto?! Nie wołaj go!
   - Niby czemu? - zapytał Francis, przechylając lekko głowę w wyrazie łagodnego zdziwienia.
   - Nie twoja sprawa - warknąłem.
   Francis zaśmiał się perliście.
   - Jesteś cholernie zabawny, wiesz? Za to cię lubię!
   Niby w którym momencie próbowałem cię rozśmieszyć?, chciałem zapytać, ale ugryzłem się w język. Nie mam teraz czasu na gadanie; muszę się stąd wydostać, zanim Alfred mnie zauważy…
   Zobaczyłem, jak wychodzi z salki obok i kieruje się do jakiegoś stolika. Szybko zasłoniłem się menu.
   Muszę stąd iść, muszę, muszę…
   Już miałem wstać od stołu, gdy nagle wpadłem na pomysł.
   - Ej, Francis… Kojarzysz taki klub, “Millenium”?
   - Tak. Co w związku z nim?
   - Myślałem, czy mógłbyś mi go pokazać.
   Uśmiech.
   - Dla ciebie zawsze, mon dieu.

***

   Naprawdę za cholerę nie mam pojęcia, co mi odbiło.
   Jaki debil prosi swojego starego kumpla, żeby zagrał go ze sobą do baru dla gejów, lesbijek i nie-wiadomo-czego?! Żeby było śmieszniej - ze striptizem. A jakby to jeszcze nie wystarczało, to pracuje tam wasz wspólny znajomy. I bynajmniej nie w roli barmana.
   A tak na marginesie, Francis wiedział.
   - Co?!
   - Arthur, nie drzyj się. Coś ty się taki krzykliwy zrobił?!
   - Przepraszam, po prostu… - przerwałem, szukając słów. - I nie przeszkadza ci to? W sensie… jednak jest to trochę dziwne, nie?
   Francis tylko wzruszył ramionami.
   - Niech zarabia tak, jak chce. Kim ja jestem, żeby mu mówić, co ma robić? Zresztą chyba nawet to lubi.
   - Lubi? - prychnąłem. - Jakoś ciężko mi w to uwierzyć.
   - To tylko moja opinia - odpowiedział dyplomatycznie Francis.
   W chłodnym, nocnym powietrzu nie było aż tak czuć spalinami jak za dnia; niebo było całkowicie czarne, bez najmniejszych śladów jakichkolwiek gwiazd. Jako że “Millenium” nie było zbyt daleko, zdecydowaliśmy się na pójście piechotą - droga była najprostszą z możliwych, tak, że nie było szans, żebyśmy się zgubili.
   W końcu stanęliśmy przed klubem z pięknie wykaligrafowanym napisem na szyldzie: “Millenium Night Club”.
  - To chyba tutaj - stwierdziłem wielce inteligentnie. Oczywiście, że tutaj. Wygląda ci to na spożywczak?
   Francis otworzył przede mną drzwi tak, jakbym był kobietą. Chciałem go za to zganić, ale nie mogłem; w ustach zaschło mi tak, że nie potrafiłem nic powiedzieć - to pewnie kwestia zdenerwowania.
   Weszliśmy do środka i natychmiast zostałem zaatakowany przez ogłuszającą muzykę, oślepiające światła i tłum ludzi - śmiejących się, tańczących, całujących się. Nie brakowało par tych samych płci - na przykład tam: pod drzwiami łazienki obmacywały się jakieś dwie dziewczyny.
   Francis szarpnął mnie za ramię, przerywając moje gapienie się na wszystko i wszystkich.
   - Trzymaj się blisko mnie! - na poły usłyszałem, na poły domyśliłem się, o co mu chodzi. - Zaraz się zacznie.
   Zacznie? Co się zacznie?
   Przez te migające światła nic nie widziałem, dlatego byłem bliski paniki, kiedy tylko nie umiałem znaleźć w tłumie Francisa. W końcu po prostu złapałem go za rękę, by się nie zgubić. Uśmiechnął się do mnie lekko i chyba chciał coś powiedzieć, ale w tym momencie muzyka ucichła, a światła przestały migać jak opętane, skupiając się na scenie - nie widziałem jej wcześniej. chociaż może słowo “scena” nie do końca to opisuje - zwykle to słowo kojarzy się z porządnym parkietem, przestronnym i miłym dla oka, a tutaj był to prostokąt o nie większej powierzchni niż sześć metrów kwadratowych.
   I oczywiście z rurą na środku. Jezus Maria…
   - Proszę o uwagę! - mówiła przez mikrofon jakaś blondynka w różowej sukience. - Za chwilę wystąpi ktoś, na kogo wszyscy czekaliśmy! Przed państwem… - zawiesiła teatralnie głos - Alfred F. Jones!
   Sala eksplodowała oklaskami i okrzykami. Blondyna zeszła ze sceny, a wtedy pojawił się on.
   Nie był jakoś wyzywająco ubrany - mia na sobie białą koszulę z krótkim rękawem i czarne spodnie na szelkach, słowem: nic, co sugerowałoby, co będzie robić. Ale jednak…
   Ale jednak było w nim coś wyzywającego, magnetycznego - coś nieokreślonego, ale bardzo pociągającego.
   I wszyscy to widzieli.
  Z głośników popłynęła muzyka…

   This is not the way into my heart, into my head
   Into my brain, into none of the above
   This is just my way of unleashing the feelings deep inside of me
   This spark of black that I seem to love

   We can get a little crazy just for fun, just for fun
   Don't even try to hold it back, just let go
   Tie me up and take me over till you're done, 'til I'm done
   You got me feeling and I'm ready to blow…

   I… łał. Całe jego ciało pracowało gdy wyginał się do tyłu, gwałtownie ruszał się do rytmu, tańczył. Szybko jego ciało pokryło się potem, który błyszczał w blasku reflektorów. Oblizał usta - wyglądało to strasznie wyzywająco. Zrobiło mi się gorąco.

   Push up to my body, sink your teeth into my flesh
   (Get undressed, t-taste the flesh)
   Bite into me harder, sink your teeth into my flesh
   (Pass the test, t-taste the flesh)

   Hold me up against the wall
   Give it 'til I beg, give me some more
   Make me bleed, I like it rough
   Like it rough, rough, rough…

   Niedbałym ruchem pozbył się koszulki. Tłum zaczął wiwatować, krzyczeć jego imię.
   - AL-FRED! AL-FRED!
   A on tańczył roztaczając wokół siebie to niewytłumaczalne pożądanie…I, cholera, chciałem go, tak bardzo chciałem…
   Jak on może tak tańczyć?! Jak on może nie być mój?!
   Tłum zwariował. Wszyscy to widzieli, wszyscy odczuwali to w ten sam sposób - to samo podniecenie.
   Nagle zalała mnie fala nienawiści - nagłej, niechcianej, ale bardzo silnej. Ścisnąłem mocniej dłoń Francisa.
   - ALFRED! - wrzasnąłem i jakimś cudem mnie usłyszał; jego oczy rozszerzyły się gwałtownie. Uśmiechnąłem się do niego słodko.
   Pociągnąłem Francisa za rękę. Obrócił się i spojrzał na mnie pytająco.
   Ująłem jego twarz w dłonie i przycisnąłem moje usta do jego ust.

   …Hold my hands above my head and push my face into the bed
'   Cause I'm a screamer baby, make me a mute
   You put your hand upon my neck and feel the pulse beat-beat-beat-beat

   It's like a trigger getting ready to shoot…

1 komentarz:

  1. Jaka świnia!
    Kuffffffffffffffa! Wkurwił mnie!
    A bit fajny xD
    Ale z Arthura gnój! Debil! Pedał! ŚWINIA po prostu!
    No dobra, każdy tu jest pedałem, przynajmniej główni bohaterowie, ale... no ;-;
    Zrobiło mi się strasznie przykro Alfreda ;_____;
    Czekam oczywiście na kolejną część :3

    OdpowiedzUsuń