poniedziałek, 30 listopada 2015

Nieskończoność minus jeden - Siódma Linia


- Co sądzisz o sytuacji na świecie?
- Czuję się tak, jakby w moim sercu toczyły walkę dwa wilki. Jeden jest pełen złości i nienawiści. Drugiego przepełnia miłość, przebaczenie i pokój.
- Który zwycięży?
- Ten, którego karmię.



   Nie chcę otwierać oczu, nawet gdy czuję, że jestem gdzie indziej. Gdybym to zrobił, musiałbym ocenić, gdzie jestem, i podjąć w związku z tym jakieś działanie. Musiałbym zacząć myśleć nad tym, co się stało, jak się z tym czuję i co mam zamiar z tym zrobić.
   A na to nie mam żadnej ochoty.
   Teraz jest dobrze; leżę na podłodze i nic ani nikt mi nie przeszkadza w uporczywym ignorowaniu całego świata. I światów.
   Czy to nie może się po prostu skończyć? Nie mogę gdzieś uciec, zaszyć się tak, by nikt nigdy mnie nie znalazł? Mieć wreszcie ten cholerny święty spokój? Takie to trudne?
   Wzdycham głęboko. Dobrze wiem, że narzekanie nic mi nie da, ale na chwilę słabości mogę sobie pozwolić. Miło tak leżeć sobie i obwiniać cały świat za to, co cię spotyka, zamiast szybko podejmować jakieś superważne decyzje, które zaważą na całym moim życiu.
   I pewnie leżałbym tam całą wieczność, gdybym nie usłyszał czegoś. Czegoś bardzo dziwnego.
   Nucenia zza zamkniętych drzwi.
   Otwieram oczy i w tym momencie cały świat dociera do mnie z przerażającą jasnością.
   - Chyba sobie ze mnie jaja robicie… - mówię, nawet nie wiem, do kogo. - To po prostu…
   Jestem w moim pokoju. I mam tu na myśli mój pokój – normalny, nieco zagracony, najbardziej zwyczajny w świecie pokój Arthura Kirklanda, normalnego ucznia normalnej szkoły, który nigdy nikogo nie zabił, którego nikt nigdy nie skrzywdził i który nigdy nie podróżował między światami.
   Jestem z powrotem w Pierwszej Linii.
   Wstaję powoli, próbując nie zrobić za dużo hałasu. Próbuję zrobić krok do przodu i natychmiast moją nogę przeszywa okropny ból, tak, że muszę zagryźć zęby, żeby nie wrzasnąć. Noga. Cholerna przestrzelona noga.
   Ale przecież… nawet jeżeli się przeniosłem, to przecież powinienem być w nowym ciele, prawda? Chyba że…
   Na szyi mam łańcuszek z medalionem.
   Nie wiem jak, ale mam pewność, że nie dał mi go Alfred. To ta organizacja. Chcą czegoś ode mnie, od nas, i wykorzystają nas do swoich celów nawet bez naszej wiedzy.
   Nucenie narasta; dołącza do niego szum płynącej wody. Łazienka? Tak… Tak, ktoś jest w łazience.
   Tą osobą jestem ja.
   Mój wzrok pada na kalendarz przymocowany do ściany pokoju; czerwone plastikowe okienko wskazuje, że dziś wypada dwudziesty drugi. Data tuż obok zaznaczona jest markerem.
   No jasne. Urodziny Alfreda. Dzień, od którego wszystko się zaczęło.
   Oddycham szybko; nawet nie zauważyłem, jak moje ręce zaczęły pocić się z nerwów. Ten świat… Arthur w tym świecie… Ja…
   Oddychaj. Powoli. Wdech, wydech.
   ...może będzie w stanie uniknąć tego, co spotkało mnie. Może będę w stanie pomóc coś naprawić. Muszę tylko wymyślić coś, co sprawi, bym został jutro w domu…
   Zaraz, zaraz, karcę się w myślach. Czemu niby musisz to zmieniać? Olej to i idź szukać Alfreda. Albo Oliviera. W każdym razie ten świat nie powinien cię obchodzić, więc po prostu rób to, co do ciebie należy, rozumiemy się?
   Problem polega na tym, że nie potrafię. Po prostu nie potrafię być neutralny, gdy widzę, że mogę coś zmienić na lepsze. Wiem, co się stanie. Wiem, że ten Arthur zostanie zniszczony psychicznie do tego stopnia, że zrobi coś, czego będzie bardzo, bardzo żałować.
   Może nie potrafiłem uratować siebie, ale przynajmniej mogę pomóc jemu.
   Tylko: jak?
   Wysil mózg. Co takiego robiłeś dzień przed imprezą?
   Niby nie wydarzyło się to tak dawno temu, ale i tak wszystkie moje wspomnienia były zamazane, jakby od tego czasu minęło już tysiąc lat.
   Co robiłem…? Nic. W każdym razie nic specjalnego. Umyłem się, zjadłem coś i oglądnąłem jakiś film. I… Tak, byłem całkiem sam w domu – rodzice wrócili dopiero następnego dnia. I od razu się pokłócili, bo okazało się, że w listach, które przyniosłem, ukryte było coś jeszcze. Z tego, co usłyszałem przez zatkane uszy, mogłem wywnioskować, że chodzi o jakieś zdjęcia. I że prawdopodobnie moja matka nie wyjeżdżała z domu tylko na konferencje.
   Obrzydliwe… Może skończymy ten temat, co?
   W każdym razie jeśli będę cicho, to może uda mi się zaskoczyć mojego alternatywnego bliźniaka i zrobić coś, żeby zmusić go do zostania w domu na dłuższy czas. Tylko jak to zrobić?
   Mogę go związać i tu zostawić, przelatuje mi przez głowę. Albo jakoś uśpić, zranić…
   Kręcę głową. Nie, nie mogę tego zrobić, to by było zbyt…
   Nagle rozlega się dźwięk otwieranych drzwi łazienki i kroki.
   O cholera. Muszę się schować. Schować! Szybko!
   Patrzę w panice, szukając jakiegokolwiek miejsca, w którym mógłbym się schować. Szafa? Nie, przez te cholerne półki nie zmieszczę się. Pod łóżko? Nie zdążę.
   Nagle mój wzrok pada na biurko. Klucze do domu? Tutaj?
   Uśmiecham się szeroko.
   Kroki są coraz bliżej…
   Pieprzyć to, myślę i wyskakuję przez okno.

***


   Dobra, to może nie był najmądrzejszy pomysł w moim życiu, myślę w krzakach, próbując nie wyć z bólu. Kto by pomyślał, że te badyle mogą aż tak poharatać… I jeszcze ta noga…
   Cóż, ale przynajmniej wykonałem najszybszą akcję w moim życiu. W dodatku nie taką głupią.
   Od zawsze mieliśmy nasze osobne klucze – ja, matma i ojciec – i zawsze nosiliśmy je ze sobą. Rodzice wielokrotnie przestrzegali mnie, że jeśli kiedykolwiek je zgubię, to nie dostanę drugiej pary, przez co zawsze strzegłem ich jak oka w głowie i, cóż, czasami wpadałem w istną histerię, kiedy nie mogłem ich znaleźć, odwołując wszystko tylko dlatego, że zgubiłem te cholerne klucze.
Istna obsesja.
   Więc, jeśli mój alternatywny bliźniak zauważy, że nie ma kluczy, powinien postąpić tak jak ja w tej sytuacji – czyli zareagować jak znerwicowany, przewrażliwiony nastolatek i przez pół godziny biegać po całym domu usiłując sobie przypomnieć, gdzie je dałem, a potem przegrzebać każdy kąt w poszukiwaniu kluczy.
   Głupie? Może. Grunt, żeby działało. Stracenie kluczy nie jest wcale takie złe, jeśli weźmie się pod uwagę to, co mogłoby go spotkać, gdybym czegoś nie zmienił.
   Nie chcę, żeby ktokolwiek musiał przez to przechodzić.
   To dziwne. Nienawidzę tego, co się stało, i chce mi się rzygać na samą myśl o tym wszystkim, ale…
   Ale wciąż nie potrafię zmusić się, by znienawidzić Alfreda. Jakkolwiek bym nie próbował, zawsze, gdy o nim myślę, nie czuję złości, strachu… niczego.
   Nie czuję kompletnie niczego. Nie budzi we mnie żadnych emocji.
   A za Olivierem najprościej w świecie tęsknię, i to jest właśnie najgłupsze.
   On nigdy mnie nie okłamał. Nie oszukał. Nie czułem, żeby kiedykolwiek chciał zrobić mi krzywdę. Nie potrafię go zrozumieć, wrzucić do pudełka z napisem „przyjaciel” albo „wróg”; on po prostu mi się wymyka. Jest poza tym wszystkim. Jest bogiem.
   Alfred mnie kocha, więc będzie próbował mnie chronić. Tylko nie wiem, czy ja tej miłości chcę, bo przecież nawet jeśli odwzajemniam jego uczucia, to czy nie lepiej dla nas będzie, jeśli po postu damy sobie spokój? Czy to nie byłoby łatwiejsze?
   Tylko czy byłoby to właściwe?, słyszę szept w mojej głowie. Wzdrygam się.
   To głos Oliviera.
   Potrząsam gwałtownie głową i wywalam go z myśli. Wstaję powoli, uważając na zranioną nogę. Gdzie powinienem teraz iść? Odpowiedź od razu przychodzi mi do głowy: do biblioteki.
   No jasne. To przecież właśnie ona łączy wszystkie punty, wszystkie światy. Jeżeli Alfred jest w tym świecie, to będzie właśnie tam. A Olivier… Jeśli będzie chciał mnie znaleźć, to znajdzie. Jego nic nie powstrzyma.
   Kuśtykam przed siebie, podrzucając kluczami i nucąc te samą melodię, co mój bliźniak przedtem. Muszę wyglądać jak kompletny świr, bo ludzie patrzą na mnie z mieszaniną ciekawości i strachu i obracają się za mną. Jakaś mała dziewczynka w okularach uporczywie się na mnie gapi, więc wyszczerzam zęby. Smarkula krzyczy cienkim głosikiem i ucieka w panice.
   I teraz, kiedy zachowuję się jak szaleniec, czuję się świetnie; nie muszę niczego udawać. Nie muszę niczego grać.
   I nie mogę napatrzyć się na ludzi, śpieszących do swoich spraw.

***


   Biblioteka nic się nie zmieniła.
   Czuję się dziwnie, patrząc teraz na te budynek. Wcześniej nie widziałem w nim nic nadzwyczajnego – ot, kolejne nieco lepiej zaprojektowane miejsce. Ale nigdy wcześniej nie czułem się tak przywiązany do tego miejsca: to jedyny punkt, który pojawiał się we wszystkich światach, w których byłem. I ta świadomość w dziwny sposób podnosiła mnie na duchu – nareszcie coś stałego w tym wiecznie zmieniającym się otoczeniu.
   Opierając się o barierkę wspinam się powoli po schodach, przeklinając raz po raz ludzi, którzy zapomnieli zrobić jakiś podjazd dla niepełnosprawnych. Po nim na pewno lepiej by się wchodziło. W końcu staję pod wielkimi drzwiami, biorę głęboki wdech i wchodzę do środka.
   - Arthur! - słyszę uradowany głos Alfreda. Podbiega do mnie i wygląda tak, jakby miał mi się zaraz rzucić na szyję, ale na szczęście opamiętuje się, przypomina sobie, że ja wiem. Natychmiast uśmiech schodzi mu z twarzy.
   - Czy… wszystko w porządku? - pyta niepewnie.
   - Tak, nie licząc tego, że noga, którą mi przestrzeliłeś, boli jak cholera – syczę.
   - Przepraszam.
   - Przeprosiny nie sprawią, że przestanie boleć – mówię. Oboje wiemy, że mam na myśli nie tylko tą cholerną stopę.
   Alfred odwraca wzrok i zajmuje się uporczywym wpatrywaniem się w sufit.
   - Więc… - znów zaczyna. - Fajnie, że tu jesteś.
   Przewracam oczami.
   - Przestań pieprzyć – warczę. - To, co robisz, jest żałosne.
   - Jakoś muszę rozpocząć rozmowę, prawda? - Uśmiecha się lekko.
   Tego nie potrafię w nim zrozumieć. Na jego miejscu siedziałbym cicho… Czy choćby wkurzyłbym się, nie wiem… Ale on nie robił nic takiego; traktował to wszystko, jakby całe moje zachowanie nie było ważne, bo…
   ...bo on wie, że tak naprawdę nie potrafiłbym go nienawidzić.
   Prycham. Odchrząkuję. Alfred znów patrzy mi się prosto w oczy, a ja próbuję przypomnieć sobie, co od niego chciałem, ale głos zamiera mi w gardle.
   - O co chodzi? - ponagla mnie delikatnie.
   - A… tak. - Odchrząkuję jeszcze raz. - Jakim cudem ty żyjesz? Przecież… ja cię zabiłem, prawda?
   Przez ułamek sekundy na twarzy Alfreda pojawia się wyraz… Tak. Strachu.
   - W twojej Pierwszej Linii, tak. Ale ja… - Kręci głową. - W mojej Linii… Pomyliłeś się. Źle wyliczyłeś czas; zanim… Uch… Skończyłeś… - wzdryga się lekko - ...wrócili twoi rodzice.
   - I?
   - I, jak pewnie się domyślasz, nie byli zbyt zadowoleni faktem, że ich syn kroi w piwnicy swojego najlepszego przyjaciela.
   Który go zgwałcił, dopowiada w mojej głowie głos Oliviera. Przełykam ślinę.
   - Co było dalej? - dopytuję się.
   - Zabrała cię policja, ja trafiłem do szpitala na ostry dyżur… Lekarze żartowali, że już dawno nie zszywali kogoś z właściwie organami poza ciałem – krzywi się. - Po pewnym czasie udało nam się przekonać sędziego, że jesteś chory. Byłeś krótki czas w szpitalu psychiatrycznym, a potem zacząłeś dostawać leki i wszyscy myśleli, że się uspokoiłeś, po czym…
   - ...skoczyłem z mostu – dokańczam.
   - Tak.
   - Alfred… - pytam się znowu, a jego oczy znów patrzą się na mnie badawczo. - Dlaczego?
   - Dlaczego co?
   - Dlaczego wtedy mnie chroniłeś? Dlaczego w ogóle to robisz?! - Kręcę gwałtownie głową. - To nie ma sensu. Ty nie możesz… mnie…
   - Nie mogę cię kochać? - Widzę, że zaciska pięści. - Niby czemu?
   - Bo jestem, czy raczej byłem twoim przyjacielem. - Miażdżę go wzrokiem, ale wytrzymuje moje spojrzenie. - To tak nie działa. Przecież gdybyś mnie kochał, to nie zrobiłbyś czegoś… takiego.
   Oboje wiemy, o co chodzi.
   - Nie, Arthur. - Alfred parska ponurym śmiechem. - Właśnie dlatego. Nie wiem, co mnie wtedy podkusiło, ale… - Wzrusza ramionami.
   - Nie zrobiłbyś tego.
   - Ale zrobiłem.
   - Czyli mnie nie kochasz i nigdy nie kochałeś.
   - Nie mów o rzeczach, o których nie masz pojęcia! - Prawie krzyczy, a ja patrzę na niego ze zdziwieniem. - Ty nie wiesz… Nie wiesz, jak trudno mi było samemu zrozumieć, że nie chcę być z żadną z tych dziewczyn, o których wszyscy mi pierdolili od rana do nocy. Że kobiety mogą być fajne, ale z żadną nie potrafiłbym rozmawiać tak, jak z tobą. - Unosi głowę do góry i patrzy się na mnie wyzywająco. - Robię to dla ciebie i tylko dla ciebie. Bo nie chcę, żeby ci się coś stało, rozumiesz?!
   - Nie – mówię cicho. - Nie rozumiem, jak możesz być takim hipokrytą.
   Dłonie Alfreda, dotychczas zaciśnięte w pięści, teraz rozluźniają się.
   - Przepraszam.
   - Jeśli powtórzysz to jeszcze raz, to cię walnę – warczę.
   Znów kąciki jego ust wędrują w górę i nie mogę powstrzymać myśli, że o wiele lepiej wygląda z uśmiechem na twarzy.
   Przecież mu tego nie powiem. Za żadne skarby świata nie powiem.
   - No. W każdym razie… - Rozglądam się naokoło. - Czemu tu jesteśmy?
   - Organizacja. Oni nas tu przyprowadzili.
   - Niemożliwe. - Kręcę głową. - Przecież przyszedłem tu o własnych nogach.
   - Oni mają władzę nad każdą przestrzenią… każdym światem. To strażnicy; mają nieograniczoną…
   Jego usta poruszają się dalej, ale nie słyszę ani słowa.
   - O co ci chodzi? - mówię. Zaraz.
   Jestem pewny, że wypowiadam te słowa, ale do moich uszu nie dociera żaden dźwięk; czuję się tak, jakby ktoś zatkał mi uszy watą, a mnie otacza miękka, niczym niezakłócana cisza.
   Alfred patrzy na mnie ze zdziwieniem i znów coś do mnie mówi, ale ja jestem głuchy. Wskazuję na moje uszy i kręcę głową.
   I wtedy coś słyszę.
   Podejdź.
   Kobiecy głos wydobywa się gdzieś spomiędzy regałów. Jest dziwny, eteryczny… Jakby nie tyle brzmiał w ciszy, ale jakby istniał tylko on, jakby żaden inny dźwięk nie istniał ani nie miał nawet prawa istnienia. To głos syreny wabiącej ludzi na morzu, upiornie słodki, mieszający zmysły.
   Podejdź. Chodź do mnie…
   Alfred tego nie słyszy.
   Gdyby mógł, przestałby mnie kochać, a zacząłby pożądać stworzenia, które może wydawać taki dźwięk.
   To nie jest ludzkie. To nie jest normalne. Zbyt idealne, zbyt…
   Arthur, chodź do mnie, CHODŹ DO MNIE…
   Robię krok do przodu. Potem kolejny; opieram się na zranionej nodze, a ból znów przeszywa moje ciało. Kuśtykam do źródła dźwięku najszybciej, jak potrafię; Alfred próbuje pomóc mi iść, ale odtrącam jego rękę.
   Chodź tu, Arthur, szepcze głos. Musimy porozmawiać. Musisz mnie posłuchać.
   Muszę. Muszę.
   Wchodzę w alejkę; na końcu, daleko, daleko przede mną, widzę coś… Coś jak smugę światła, szybko uciekającą z mojego pola widzenia.
   Chodź. Chodź.
   Niemal biegnę, nie zważając na ból. Bardziej wyczuwam niż widzę, że Alfred jest tuż za mną. Nie chce spuścić mnie z oka nawet na sekundę.
   Skręcam. Biegnę. Smuga światła szybko znika.
   Gdzie ona jest?!
   Wbiegam w kolejną uliczkę i tym razem widzę ją; teraz mogę zauważyć, że świeci jak miniaturowe słońce, roztaczając wokół siebie światło tak mocne, że nie mogę patrzeć na nią dłużej niż kilka sekund.    Podchodzę do niej powoli, ostrożnie, jakby mogła uciec. A przecież to ona wciąż woła mnie, chce, żebym do niej przyszedł.
   Chodź do mnie.
   Staję na długość wyciągniętej ręki od niej. Alfred patrzy się na nią z uśmiechem; przesyłam mu pytające spojrzenie, a on mówi coś powoli. Organizacja.
   Co?
   Arthur.
   Słyszę ciepło płynące z tego głosu. Teraz jestem pewien, że pochodzi z tego... światła. Chociaż to może złe określenie; nie do końca było tak, że to po prostu świeciło, bardziej… istniało. Trudno opisać to wrażenie – jakby światło nie należało do tego świata, tylko wydobywało się skądś indziej. Z jakiegoś lepszego miejsca. I nie chodziło o samo światło; w jakiś sposób nie chodzi tylko o to, co widzę, ale czuję to całym ciałem.
   Ujmując to jak najkrócej: jestem szczęśliwy.
   Chodź, przynagla mnie głos.
   - Mam cię dotknąć?
   Chodź. Chodź.
   Wyciągam rękę i dotykam szczęścia.
   I w ułamku sekundy mój umysł roztapia się w świetle. Nie jestem sobą. Nie mam ciała.
   Jestem wszystkim i niczym.
   Krzyczę. Krzyczę. Krzyczę.
   - Zabij go. Zabij. On nas niszczy.
   - O co ci chodzi?! Dlaczego was niszczy?!
   - Zmienia światy. Zmienia czas. Zakłóca przebieg Linii. Tworzą się dwa jednakowe światy. Może istnieć tylko jeden. Więc łączą się, zabijają, zobojętniają, umierają!
   Widzę miasto. Widzę ludzi – krzyczących, płaczących, pokazujących palcami niebo, na którym pojawia się czarna, rozszerzająca się plama, jakby niebo zostawało pożarte przez jakiegoś mitycznego potwora.
   Widzę ludzi, którzy mają całkowicie czarne od śmierci oczy. I oni patrzą na mnie, syczą, szydzą, bo wiedzą. Wiedzą, że to przeze mnie umierają, że to wszystko moja wina…
   - Zabij go! Zabij!
   - Nie chcę go zabijać! Nie chcę już nikogo zabijać!
   Alfred. Mój ojciec. Alice. Amelia.
   Olivier uśmiecha się delikatnie, ale w jego oczach czai się coś okropnego, obrzydliwego…
   - Arthur, ucieknij. Ucieknij ze mną. Wiesz, że nie da się inaczej. Musisz odrzucić Eden, bo inaczej cały czas będziesz tam zamknięty ze swoim ukochanym, nigdy nie posmakujesz własnego życia.
   Oczy Oliviera są całe czarne.
   - Po co? To nie twoja wojna. Chodź ze mną. Chodź. Chodź!
   Nigdy jeszcze nie czułem takiej potrzeby, by dotknąć, posiąść drugą osobę.
   Zabij go! Zabij go!
   Nie mogę. Nie mogę, bo…
   ZABIJ GO!
   Światło znika. Ona znika.
   Leżę przygwożdżony do podłogi.
   Centymetr nade mną widzę niewiarygodnie jasnoniebieskie oczy Oliviera.
   Są całkowicie puste, a demon w środku szczerzy zęby.
   - Tęskniłeś? - szepcze i wbija nóż w mój brzuch.

----------------------------------

No witam.
Przepraszam za masakryczne opóźnienia, ale ostatnio mam strasznie dużo na głowie... Ech, święta idą, koniec semestru się zbliża. Proza życia.
Taaak... Jeszcze ze dwa rozdziały. Huhu. 
Dziękuję za komentarze! I jeśli jeszcze nie obserwujecie mojego bloga, to proszę kliknąć magiczny niebieski guziczek "dołącz się do tej witryny" po prawej stronie - dzięki temu będziecie wiedzieli, kiedy wrzucam nowe rozdziały. Ciao! :)


2 komentarze:

  1. Nie lubię USUKów, po prostu nie pasuje mi on choćby ze względu na obecne relacje brytyjsko - amerykańskie - wcale takie dobre nie są, jednak twój fanfick mnie zaintrygował. Sam pomysł jest pierwszorzędny nie wspominając już o wykonaniu. Jest to jedno z tych nielicznych opowiadań, które mogłabym czytać w kółko, szkoda tylko, że to już niedługo się kończy. Tak czy owak, czekam z niecierpliwością czekam na kolejne rozdziały i oczywiście powodzenia z tą całą robotą!
    Cheerio~
    White Rose c:

    OdpowiedzUsuń