-
Co sądzisz o sytuacji na świecie?
- Czuję się tak, jakby w moim sercu toczyły walkę dwa wilki. Jeden jest pełen złości i nienawiści. Drugiego przepełnia miłość, przebaczenie i pokój.
- Który zwycięży?
- Ten, którego karmię.
- Czuję się tak, jakby w moim sercu toczyły walkę dwa wilki. Jeden jest pełen złości i nienawiści. Drugiego przepełnia miłość, przebaczenie i pokój.
- Który zwycięży?
- Ten, którego karmię.
Nie
chcę otwierać oczu, nawet gdy czuję, że jestem gdzie indziej.
Gdybym to zrobił, musiałbym ocenić, gdzie jestem, i podjąć w
związku z tym jakieś działanie. Musiałbym zacząć myśleć nad
tym, co się stało, jak się z tym czuję i co mam zamiar z tym
zrobić.
A
na to nie mam żadnej ochoty.
Teraz
jest dobrze; leżę na podłodze i nic ani nikt mi nie przeszkadza w
uporczywym ignorowaniu całego świata. I światów.
Czy
to nie może się po prostu skończyć? Nie mogę gdzieś uciec,
zaszyć się tak, by nikt nigdy mnie nie znalazł? Mieć wreszcie ten
cholerny święty spokój? Takie to trudne?
Wzdycham
głęboko. Dobrze wiem, że narzekanie nic mi nie da, ale na chwilę
słabości mogę sobie pozwolić. Miło tak leżeć sobie i obwiniać
cały świat za to, co cię spotyka, zamiast szybko podejmować
jakieś superważne decyzje, które zaważą na całym moim życiu.
I
pewnie leżałbym tam całą wieczność, gdybym nie usłyszał
czegoś. Czegoś bardzo dziwnego.
Nucenia
zza zamkniętych drzwi.
Otwieram
oczy i w tym momencie cały świat dociera do mnie z przerażającą
jasnością.
-
Chyba sobie ze mnie jaja robicie… - mówię, nawet nie wiem, do
kogo. - To po prostu…
Jestem
w moim pokoju. I mam tu na myśli mój pokój – normalny,
nieco zagracony, najbardziej zwyczajny w świecie pokój Arthura
Kirklanda, normalnego ucznia normalnej szkoły, który nigdy nikogo
nie zabił, którego nikt nigdy nie skrzywdził i który nigdy nie
podróżował między światami.
Jestem
z powrotem w Pierwszej Linii.
Wstaję
powoli, próbując nie zrobić za dużo hałasu. Próbuję zrobić
krok do przodu i natychmiast moją nogę przeszywa okropny ból, tak,
że muszę zagryźć zęby, żeby nie wrzasnąć. Noga. Cholerna
przestrzelona noga.
Ale
przecież… nawet jeżeli się przeniosłem, to przecież powinienem
być w nowym ciele, prawda? Chyba że…
Na
szyi mam łańcuszek z medalionem.
Nie
wiem jak, ale mam pewność, że nie dał mi go Alfred. To ta
organizacja. Chcą czegoś ode mnie, od nas, i wykorzystają nas do
swoich celów nawet bez naszej wiedzy.
Nucenie
narasta; dołącza do niego szum płynącej wody. Łazienka? Tak…
Tak, ktoś jest w łazience.
Tą
osobą jestem ja.
Mój
wzrok pada na kalendarz przymocowany do ściany pokoju; czerwone
plastikowe okienko wskazuje, że dziś wypada dwudziesty drugi. Data
tuż obok zaznaczona jest markerem.
No
jasne. Urodziny Alfreda. Dzień, od którego wszystko się zaczęło.
Oddycham
szybko; nawet nie zauważyłem, jak moje ręce zaczęły pocić się
z nerwów. Ten świat… Arthur w tym świecie… Ja…
Oddychaj.
Powoli. Wdech, wydech.
...może
będzie w stanie uniknąć tego, co spotkało mnie. Może będę w
stanie pomóc coś naprawić. Muszę tylko wymyślić coś, co
sprawi, bym został jutro w
domu…
Zaraz,
zaraz, karcę się w myślach.
Czemu niby musisz to zmieniać? Olej to i idź szukać
Alfreda. Albo Oliviera. W każdym razie ten świat nie powinien cię
obchodzić, więc po prostu rób to, co do ciebie należy, rozumiemy
się?
Problem
polega na tym, że nie potrafię. Po prostu nie potrafię być
neutralny, gdy widzę, że mogę coś zmienić na lepsze. Wiem, co
się stanie. Wiem, że ten Arthur zostanie zniszczony psychicznie do
tego stopnia, że zrobi coś, czego będzie bardzo, bardzo żałować.
Może
nie potrafiłem uratować siebie, ale przynajmniej mogę pomóc jemu.
Tylko:
jak?
Wysil
mózg. Co takiego robiłeś dzień przed imprezą?
Niby
nie wydarzyło się to tak dawno temu, ale i tak wszystkie moje
wspomnienia były zamazane, jakby od tego czasu minęło już tysiąc
lat.
Co
robiłem…? Nic. W każdym razie nic specjalnego. Umyłem się,
zjadłem coś i oglądnąłem jakiś film. I… Tak, byłem całkiem
sam w domu – rodzice wrócili dopiero następnego dnia. I od razu
się pokłócili, bo okazało się, że w listach,
które przyniosłem, ukryte było coś jeszcze. Z tego, co usłyszałem
przez zatkane uszy, mogłem wywnioskować, że chodzi o jakieś
zdjęcia. I że prawdopodobnie moja matka nie wyjeżdżała z domu
tylko na konferencje.
Obrzydliwe…
Może skończymy ten temat, co?
W
każdym razie jeśli będę cicho, to może uda mi się zaskoczyć
mojego alternatywnego bliźniaka i zrobić coś, żeby zmusić go do
zostania w domu na dłuższy czas. Tylko
jak to zrobić?
Mogę
go związać i tu zostawić,
przelatuje mi przez głowę. Albo jakoś uśpić, zranić…
Kręcę
głową. Nie, nie mogę tego zrobić, to by było zbyt…
Nagle
rozlega się dźwięk otwieranych drzwi łazienki i kroki.
O
cholera. Muszę się schować. Schować! Szybko!
Patrzę
w panice, szukając jakiegokolwiek miejsca, w którym mógłbym się
schować. Szafa? Nie, przez te cholerne półki nie zmieszczę się.
Pod łóżko? Nie zdążę.
Nagle
mój wzrok pada na biurko. Klucze do domu? Tutaj?
Uśmiecham
się szeroko.
Kroki
są coraz bliżej…
Pieprzyć
to, myślę i wyskakuję przez
okno.
***
Dobra,
to może nie był najmądrzejszy pomysł w moim życiu, myślę w
krzakach, próbując nie wyć z bólu. Kto by pomyślał, że te
badyle mogą aż tak poharatać… I jeszcze ta noga…
Cóż,
ale przynajmniej wykonałem najszybszą akcję w moim życiu. W
dodatku nie taką głupią.
Od
zawsze mieliśmy nasze osobne klucze – ja, matma i ojciec – i
zawsze nosiliśmy je ze sobą. Rodzice wielokrotnie przestrzegali
mnie, że jeśli kiedykolwiek je zgubię, to nie dostanę drugiej
pary, przez co zawsze strzegłem ich jak oka w głowie i, cóż,
czasami wpadałem w istną histerię, kiedy nie mogłem ich znaleźć,
odwołując wszystko tylko dlatego, że zgubiłem te cholerne klucze.
Istna
obsesja.
Więc,
jeśli mój alternatywny bliźniak zauważy, że nie ma kluczy,
powinien postąpić tak jak ja w tej sytuacji – czyli zareagować
jak znerwicowany, przewrażliwiony nastolatek i przez pół godziny
biegać po całym domu usiłując sobie przypomnieć, gdzie je dałem,
a potem przegrzebać każdy kąt w poszukiwaniu kluczy.
Głupie?
Może. Grunt, żeby działało. Stracenie kluczy nie jest wcale takie
złe, jeśli weźmie się pod uwagę to, co mogłoby go spotkać,
gdybym czegoś nie zmienił.
Nie
chcę, żeby ktokolwiek musiał przez to przechodzić.
To
dziwne. Nienawidzę tego, co się stało, i chce mi się rzygać na
samą myśl o tym wszystkim, ale…
Ale
wciąż nie potrafię zmusić się, by znienawidzić Alfreda.
Jakkolwiek bym nie próbował, zawsze, gdy o nim myślę, nie czuję
złości, strachu… niczego.
Nie
czuję kompletnie niczego. Nie budzi we mnie żadnych emocji.
A
za Olivierem najprościej w świecie tęsknię, i to jest właśnie
najgłupsze.
On
nigdy mnie nie okłamał. Nie oszukał. Nie czułem, żeby
kiedykolwiek chciał zrobić mi krzywdę. Nie potrafię go zrozumieć,
wrzucić do pudełka z napisem „przyjaciel” albo „wróg”; on
po prostu mi się wymyka. Jest poza tym wszystkim. Jest bogiem.
Alfred
mnie kocha, więc będzie próbował mnie chronić. Tylko nie wiem,
czy ja tej miłości chcę, bo przecież nawet jeśli odwzajemniam
jego uczucia, to czy nie lepiej dla nas będzie, jeśli po postu damy
sobie spokój? Czy to nie byłoby łatwiejsze?
Tylko
czy byłoby to właściwe?, słyszę
szept w mojej głowie. Wzdrygam się.
To
głos Oliviera.
Potrząsam
gwałtownie głową i wywalam go z myśli. Wstaję powoli, uważając
na zranioną nogę. Gdzie powinienem teraz iść? Odpowiedź od razu
przychodzi mi do głowy: do biblioteki.
No
jasne. To przecież właśnie ona łączy wszystkie punty, wszystkie
światy. Jeżeli Alfred jest w tym świecie, to będzie właśnie
tam. A Olivier… Jeśli będzie chciał mnie znaleźć, to znajdzie.
Jego nic nie powstrzyma.
Kuśtykam
przed siebie, podrzucając kluczami i nucąc te samą melodię, co
mój bliźniak przedtem. Muszę wyglądać jak kompletny świr, bo
ludzie patrzą na mnie z mieszaniną ciekawości i strachu i obracają
się za mną. Jakaś mała dziewczynka w okularach uporczywie się na
mnie gapi, więc wyszczerzam zęby. Smarkula krzyczy cienkim
głosikiem i ucieka w panice.
I
teraz, kiedy zachowuję się jak szaleniec, czuję się świetnie;
nie muszę niczego udawać. Nie muszę niczego grać.
I
nie mogę napatrzyć się na ludzi, śpieszących do swoich spraw.
***
Biblioteka
nic się nie zmieniła.
Czuję
się dziwnie, patrząc teraz na te budynek. Wcześniej nie widziałem
w nim nic nadzwyczajnego – ot, kolejne nieco lepiej zaprojektowane
miejsce. Ale nigdy wcześniej nie czułem się tak przywiązany do
tego miejsca: to jedyny punkt, który pojawiał się we wszystkich
światach, w których byłem. I ta świadomość w dziwny sposób
podnosiła mnie na duchu – nareszcie coś stałego w tym wiecznie
zmieniającym się otoczeniu.
Opierając
się o barierkę wspinam się powoli po schodach, przeklinając raz
po raz ludzi, którzy zapomnieli zrobić jakiś podjazd dla
niepełnosprawnych. Po nim na pewno lepiej by się wchodziło. W
końcu staję pod wielkimi drzwiami, biorę głęboki wdech i wchodzę
do środka.
-
Arthur! - słyszę uradowany głos Alfreda. Podbiega do mnie i
wygląda tak, jakby miał mi się zaraz rzucić na szyję, ale na
szczęście opamiętuje się, przypomina sobie, że ja wiem.
Natychmiast uśmiech schodzi mu z twarzy.
-
Czy… wszystko w porządku? - pyta niepewnie.
-
Tak, nie licząc tego, że noga, którą mi przestrzeliłeś, boli
jak cholera – syczę.
-
Przepraszam.
-
Przeprosiny nie sprawią, że przestanie boleć – mówię. Oboje
wiemy, że mam na myśli nie tylko tą cholerną stopę.
Alfred
odwraca wzrok i zajmuje się uporczywym wpatrywaniem się w sufit.
-
Więc… - znów zaczyna. - Fajnie, że tu jesteś.
Przewracam
oczami.
-
Przestań pieprzyć – warczę. - To, co robisz, jest żałosne.
-
Jakoś muszę rozpocząć rozmowę, prawda? - Uśmiecha się lekko.
Tego
nie potrafię w nim zrozumieć. Na jego miejscu siedziałbym cicho…
Czy choćby wkurzyłbym się, nie wiem… Ale on nie robił nic
takiego; traktował to wszystko, jakby całe moje zachowanie nie było
ważne, bo…
...bo
on wie, że tak naprawdę nie potrafiłbym go nienawidzić.
Prycham.
Odchrząkuję. Alfred znów patrzy mi się prosto w oczy, a ja
próbuję przypomnieć sobie, co od niego chciałem, ale głos
zamiera mi w gardle.
-
O co chodzi? - ponagla mnie delikatnie.
-
A… tak. - Odchrząkuję jeszcze raz. - Jakim cudem ty żyjesz?
Przecież… ja cię zabiłem, prawda?
Przez
ułamek sekundy na twarzy Alfreda pojawia się wyraz… Tak. Strachu.
-
W twojej Pierwszej Linii, tak. Ale ja… - Kręci głową. - W mojej
Linii… Pomyliłeś się. Źle wyliczyłeś czas; zanim… Uch…
Skończyłeś… - wzdryga się lekko - ...wrócili twoi rodzice.
-
I?
-
I, jak pewnie się domyślasz, nie byli zbyt zadowoleni faktem, że
ich syn kroi w piwnicy swojego najlepszego przyjaciela.
Który
go zgwałcił, dopowiada w mojej
głowie głos Oliviera. Przełykam
ślinę.
-
Co było dalej? - dopytuję się.
-
Zabrała cię policja, ja trafiłem do szpitala na ostry dyżur…
Lekarze żartowali, że już dawno nie zszywali kogoś z właściwie
organami poza ciałem – krzywi się. - Po pewnym czasie udało nam
się przekonać sędziego, że jesteś chory. Byłeś krótki czas w
szpitalu psychiatrycznym, a potem zacząłeś dostawać leki i
wszyscy myśleli, że się uspokoiłeś, po czym…
-
...skoczyłem z mostu – dokańczam.
-
Tak.
-
Alfred… - pytam się znowu, a jego oczy znów patrzą się na mnie
badawczo. - Dlaczego?
-
Dlaczego co?
-
Dlaczego wtedy mnie chroniłeś? Dlaczego w ogóle to robisz?! -
Kręcę gwałtownie głową. - To nie ma sensu. Ty nie możesz…
mnie…
-
Nie mogę cię kochać? - Widzę, że zaciska pięści. - Niby czemu?
-
Bo jestem, czy raczej byłem
twoim przyjacielem. - Miażdżę go wzrokiem, ale wytrzymuje moje
spojrzenie. - To tak nie działa. Przecież gdybyś mnie kochał, to
nie zrobiłbyś czegoś… takiego.
Oboje
wiemy, o co chodzi.
-
Nie, Arthur. - Alfred parska ponurym śmiechem. - Właśnie dlatego.
Nie wiem, co mnie wtedy podkusiło, ale… - Wzrusza ramionami.
-
Nie zrobiłbyś tego.
-
Ale zrobiłem.
-
Czyli mnie nie kochasz i nigdy nie kochałeś.
-
Nie mów o rzeczach, o których nie masz pojęcia! - Prawie krzyczy,
a ja patrzę na niego ze zdziwieniem. - Ty nie wiesz… Nie wiesz,
jak trudno mi było samemu zrozumieć, że nie chcę być z żadną z
tych dziewczyn, o których wszyscy mi pierdolili od rana do nocy. Że
kobiety mogą być fajne, ale z żadną nie potrafiłbym rozmawiać
tak, jak z tobą. - Unosi głowę do góry i patrzy się na mnie
wyzywająco. - Robię to dla ciebie i tylko dla ciebie. Bo nie chcę,
żeby ci się coś stało, rozumiesz?!
-
Nie – mówię cicho. - Nie rozumiem, jak możesz być takim
hipokrytą.
Dłonie
Alfreda, dotychczas zaciśnięte w pięści, teraz rozluźniają się.
-
Przepraszam.
-
Jeśli powtórzysz to jeszcze raz, to cię walnę – warczę.
Znów
kąciki jego ust wędrują w górę i nie mogę powstrzymać myśli,
że o wiele lepiej wygląda z uśmiechem na twarzy.
Przecież
mu tego nie powiem. Za żadne skarby świata nie powiem.
-
No. W każdym razie… - Rozglądam się naokoło. - Czemu tu
jesteśmy?
-
Organizacja. Oni nas tu przyprowadzili.
-
Niemożliwe. - Kręcę głową. - Przecież przyszedłem tu o
własnych nogach.
-
Oni mają władzę nad każdą przestrzenią… każdym światem. To
strażnicy; mają nieograniczoną…
Jego
usta poruszają się dalej, ale nie słyszę ani słowa.
-
O co ci chodzi? - mówię. Zaraz.
Jestem
pewny, że wypowiadam te słowa, ale do moich uszu nie dociera
żaden dźwięk; czuję się tak, jakby ktoś zatkał mi uszy watą,
a mnie otacza miękka, niczym niezakłócana cisza.
Alfred
patrzy na mnie ze zdziwieniem i znów coś do mnie mówi, ale ja
jestem głuchy. Wskazuję na moje uszy i kręcę głową.
I
wtedy coś słyszę.
Podejdź.
Kobiecy
głos wydobywa się gdzieś spomiędzy regałów. Jest dziwny,
eteryczny… Jakby nie tyle brzmiał w ciszy, ale jakby istniał
tylko on, jakby żaden inny dźwięk nie istniał ani nie miał nawet
prawa istnienia. To głos syreny wabiącej ludzi na morzu, upiornie
słodki, mieszający zmysły.
Podejdź.
Chodź do mnie…
Alfred
tego nie słyszy.
Gdyby
mógł, przestałby mnie kochać, a zacząłby pożądać stworzenia,
które może wydawać taki dźwięk.
To
nie jest ludzkie. To nie jest normalne. Zbyt idealne, zbyt…
Arthur,
chodź do mnie, CHODŹ DO MNIE…
Robię
krok do przodu. Potem kolejny; opieram się na zranionej nodze, a ból
znów przeszywa moje ciało. Kuśtykam do źródła dźwięku
najszybciej, jak potrafię; Alfred próbuje pomóc mi iść, ale
odtrącam jego rękę.
Chodź
tu, Arthur, szepcze głos.
Musimy porozmawiać. Musisz mnie posłuchać.
Muszę.
Muszę.
Wchodzę
w alejkę; na końcu, daleko, daleko przede mną, widzę coś… Coś
jak smugę światła, szybko uciekającą z mojego pola widzenia.
Chodź.
Chodź.
Niemal
biegnę, nie zważając na ból. Bardziej wyczuwam niż widzę, że
Alfred jest tuż za mną. Nie chce spuścić mnie z oka nawet na
sekundę.
Skręcam.
Biegnę. Smuga światła szybko znika.
Gdzie
ona jest?!
Wbiegam
w kolejną uliczkę i tym razem widzę ją; teraz mogę zauważyć,
że świeci jak miniaturowe słońce, roztaczając wokół siebie
światło tak mocne, że nie mogę patrzeć na nią dłużej niż
kilka sekund. Podchodzę do niej powoli, ostrożnie, jakby mogła
uciec. A przecież to ona wciąż woła mnie, chce, żebym do niej
przyszedł.
Chodź
do mnie.
Staję
na długość wyciągniętej ręki od niej. Alfred patrzy się na nią
z uśmiechem; przesyłam mu pytające spojrzenie, a on mówi coś
powoli. Organizacja.
Co?
Arthur.
Słyszę
ciepło płynące z tego głosu. Teraz jestem pewien, że pochodzi z
tego... światła. Chociaż to może złe określenie; nie do końca
było tak, że to po prostu świeciło, bardziej… istniało.
Trudno opisać to wrażenie – jakby światło nie należało do
tego świata, tylko wydobywało się skądś indziej. Z jakiegoś
lepszego miejsca. I nie chodziło o samo światło; w jakiś sposób
nie chodzi tylko o to, co widzę, ale czuję
to całym ciałem.
Ujmując
to jak najkrócej: jestem szczęśliwy.
Chodź,
przynagla mnie głos.
-
Mam cię dotknąć?
Chodź.
Chodź.
Wyciągam
rękę i dotykam szczęścia.
I
w ułamku sekundy mój umysł roztapia się w świetle. Nie jestem
sobą. Nie mam ciała.
Jestem
wszystkim i niczym.
Krzyczę.
Krzyczę. Krzyczę.
-
Zabij go. Zabij. On nas niszczy.
-
O co ci chodzi?! Dlaczego was niszczy?!
-
Zmienia światy. Zmienia czas. Zakłóca przebieg Linii. Tworzą
się dwa jednakowe światy. Może istnieć tylko jeden.
Więc łączą się, zabijają, zobojętniają, umierają!
Widzę
miasto. Widzę ludzi – krzyczących, płaczących, pokazujących
palcami niebo, na którym pojawia się czarna, rozszerzająca się
plama, jakby niebo zostawało pożarte przez jakiegoś mitycznego
potwora.
Widzę
ludzi, którzy mają całkowicie czarne od śmierci oczy. I oni
patrzą na mnie, syczą, szydzą, bo wiedzą. Wiedzą, że to przeze
mnie umierają, że to wszystko moja wina…
-
Zabij go! Zabij!
-
Nie chcę go zabijać! Nie chcę już nikogo zabijać!
Alfred.
Mój ojciec. Alice. Amelia.
Olivier
uśmiecha się delikatnie, ale w jego oczach czai się coś
okropnego, obrzydliwego…
-
Arthur, ucieknij. Ucieknij ze mną. Wiesz, że nie da się inaczej.
Musisz odrzucić Eden, bo inaczej cały czas będziesz tam zamknięty
ze swoim ukochanym,
nigdy nie posmakujesz własnego życia.
Oczy
Oliviera są całe czarne.
-
Po co? To nie twoja wojna. Chodź ze mną. Chodź. Chodź!
Nigdy
jeszcze nie czułem takiej potrzeby, by dotknąć, posiąść drugą
osobę.
Zabij
go! Zabij go!
Nie
mogę. Nie mogę, bo…
ZABIJ
GO!
Światło
znika. Ona znika.
Leżę
przygwożdżony do podłogi.
Centymetr
nade mną widzę niewiarygodnie jasnoniebieskie oczy Oliviera.
Są
całkowicie puste, a demon w środku szczerzy zęby.
-
Tęskniłeś? - szepcze i wbija nóż
w mój brzuch.
----------------------------------
No witam.
Przepraszam za masakryczne opóźnienia, ale ostatnio mam strasznie dużo na głowie... Ech, święta idą, koniec semestru się zbliża. Proza życia.
Taaak... Jeszcze ze dwa rozdziały. Huhu.
Dziękuję za komentarze! I jeśli jeszcze nie obserwujecie mojego bloga, to proszę kliknąć magiczny niebieski guziczek "dołącz się do tej witryny" po prawej stronie - dzięki temu będziecie wiedzieli, kiedy wrzucam nowe rozdziały. Ciao! :)
Nie lubię USUKów, po prostu nie pasuje mi on choćby ze względu na obecne relacje brytyjsko - amerykańskie - wcale takie dobre nie są, jednak twój fanfick mnie zaintrygował. Sam pomysł jest pierwszorzędny nie wspominając już o wykonaniu. Jest to jedno z tych nielicznych opowiadań, które mogłabym czytać w kółko, szkoda tylko, że to już niedługo się kończy. Tak czy owak, czekam z niecierpliwością czekam na kolejne rozdziały i oczywiście powodzenia z tą całą robotą!
OdpowiedzUsuńCheerio~
White Rose c:
Nie pasują mi one*
Usuń