niedziela, 20 grudnia 2015

Nieskończoność minus jeden - Epilog



 Alfred wbija łopatę w ziemię, zagarnia trochę ziemi i wyrzuca z dołu. Jego mięśnie falują pod skórą z każdym ruchem.
   Tuż obok dołu znajduje się prosta, drewniana trumna.
   Jest prawie całkowicie cicho, nie słychać nic prócz jego ciężkiego oddechu oraz szmeru sypiącej się ziemi. Dookoła wszystko jak gdyby nigdy nic zieleni się i kwitnie; cała trawa upstrzona jest różnokolorowymi plamkami kwiatów.
   Zawsze chciałem być pochowany w takim miejscu.
   Szkoda, że to nie mój pogrzeb.
   Alfred odwraca się do mnie, ociera mokre od potu czoło.
   - Wystarczy?
   - Chyba tak. - Kiwam głową. - W końcu to i tak.. symboliczne.
   - Cóż. - Alfred wychodzi z dołu i wyciera brudne od ziemi ręce w spodnie. - To dla mnie i tak dziwne.    W końcu czemu w ogóle urządzać mu pogrzeb? Prawie przez niego zginąłeś.
   - Każdy człowiek ma prawo do pogrzebu. - Wzruszam ramionami. - Po za tym czuję, że jakoś muszę się pożegnać.
   - Z nim?
   - Z nim… I z tym wszystkim. - Uśmiecham się lekko. - Już go nigdy nie spotkamy. Nie porozmawiamy.
   - Płakać po nim nie będę – mamrocze Alfred.
   - Nie musisz. Wystarczy, że zapamiętasz.
   - Trudno będzie zapomnieć. - Wzdycha. - Chcesz coś powiedzieć? Zrobić?
   Kiwam głową.
   Podchodzę do trumny i otwieram ją. W środku widzę maskę Oliviera – gipsowy odlew twarzy groteskowo wykrzywionej w bólu. Maska tragedii.
   - Pytałeś się mnie, czy całe moje życie to komedia, czy tragedia… - Kąciki moich ust samoistnie wędrują do góry. - Nie ma na to odpowiedzi. Bo przecież w każdej komedii jest odrobina tragedii, i na odwrót. Liczy się to, jaką rolę zdecydujemy się zagrać. - Zamykam oczy i biorę głęboki oddech; smakuję powietrze przesycone zapachem kwiatów i słońca. Pozwalam ciepłu powoli rozlać się po moim ciele i otwieram oczy. Natychmiast napotykam spojrzenie błękitnych oczu Alfreda.
   Kiwam głową.
   Alfred pomaga mi umieścić trumnę w świeżo wykopanym dole. Patrzę się jeszcze chwilę na maskę, po czym zamykam wieko.


***

   Zakopanie trumny zajmuje nam dłużej, niż się spodziewaliśmy – gdy kończymy, zachodzi już słońce i robi się chłodno. Jestem straszliwie zmęczony i niemal słaniam się na nogach. Alfred patrzy na to z niepokojem.
   - Pomóc ci? - pyta.
   - Nie – warczę. - Jeśli zapytasz jeszcze raz, to cię uduszę.
   - Ej, przecież tylko się o ciebie martwię.
   - Ile razy mam ci powtarzać, że potrafię iść o własnych siłach? - mówię i potykam się. Alfred szybko łapie mnie za przegub i przytrzymuje.
   - Źle się czujesz? Na pewno wszystko w porządku? Te twoje rany dalej ci dolegają? Czy…
   - Zamknij się. - Przewracam oczami.
   Alfred dąsa się jakieś pięć sekund, po czym znów pyta się mnie, czy mi nie pomóc.
   - Do jasnej cholery, przecież dam radę przejść ten kawałek sam! Dwieście metrów to nie maraton!
   - Dla ciebie tak. Jesteś ranny.
   - Byłem ranny. Dwa tygodnie temu stwierdzono, że nic mi już nie dolega.
   - Nie wierzę tym lekarzom. Znam cię lepiej.
   - A oni lepiej znają się na medycynie. Weź już przestań. - Znów przewracam oczami.
   Idziemy chwilę w ciszy.
   Alfred otwiera usta i już przygotowuję się do opieprzenia go, gdy pyta znienacka:
   - Ej, Arthur… Jak myślisz, czym jest organizacja?
   Zatyka mnie. Przełykam ślinę.
   - Nie wiem. Czy to ważne?
   - Pewnie nie. - Kręci głową. - Tylko tak sobie myślę… Ta ich wszechobecność, opiekowanie się światem, władza nad wszystkim… Czy to nie przypomina ci Boga?
   - Faktycznie. - Przytakuję. - Ale przecież Bóg teoretycznie stworzył świat.
   - Czyli musiał istnieć przed światem.
   - A organizacja niekoniecznie. Więc, niestety, ale ostateczne pytanie o początek wszechrzeczy pozostaje bez odpowiedzi.
   - Ej, nie ironizuj tak. Po prostu się zastanawiałem.
   - Ja się zastanawiam, jak ty masz zamiar wytłumaczyć moim rodzicom, że porwałeś mnie z domu, zabrałeś na motorze za miasto, a teraz wracamy po całym dniu cali upaprani ziemią.
   - A tam. Zawsze możesz powiedzieć, że uprawialiśmy upojny seks na ziemi, czy coś.
   Uderzam go łokciem w bok.
   - Ała!
   - Sam tego chciałeś – warczę.
   Alfred chichocze jak idiota. Po chwili poważnieje.
   - Ech… - Nabiera powietrza. - Ciekawe, dlaczego pozwolili ci żyć.
   - Nie wiem. - Wzruszam ramionami. - Może wreszcie zrozumieli, że nigdy nie będę taki jak Olivier i że nie chcę podróżować między światami. Chcę po prostu wrócić do domu. W każdym razie… - Kręcę głową. - Cieszę się, że pozwolili mi wrócić.
   Wkładamy kaski i siadamy na motor. Przytulam się do pleców Alfreda.

   Wracamy do domu.
   I już nigdy nie będziemy musieli patrzeć za siebie.


_______________

A więc: tak, to już definitywne koniec. Ufff. Pół roku pracy, dwa zeszyty zapisane pomysłami i szkicami rozdziałów. I mnóstwo osób, które mi pomagały.
Dziękuję Mai, Kasi i Pandzie - aka - Juli - aka - Choinkas za pomoc. 
I dziękuję wam wszystkim za komentowanie i napędzanie mnie do działania - naprawdę nie ma dla autora nic przyjemniejszego niż przeczytanie, że komuś się jego wypociny podobają. Dziękuję!
Ciao! ;)

2 komentarze:

  1. Eh znowu zrobiło mi się trochę smutno, że to już koniec, a to takie fajne, ale myślę, że twoje następne opowiadania też będą super. Opowiadanie było świetne od początku do końca i chociaż nie zawsze komentowałam każdy post to wiedz, że zawsze czytałam każdy nowy rozdział i wyczekiwałam następnego. Miło było poczytać coś tak kreatywnego ^^

    OdpowiedzUsuń
  2. Zaczęłam czytać pierwsze zdanie i już byłam gotowa na łzy bo Arthur nie żyje a tu DUPA!! Artur żyje i ma się dobrze ^,^ twój umysł jest dla mnie niepojęty... każda moja teoria została obalona... no oprócz "ktoś na pewno zginie" heh.
    Ale naprawdę, ta historia była epicka. Bardzo przyjemnie się ją czytało i już nie mogę się doczekać kolejnych twoich dzieł ;) pozdrawiam :*

    OdpowiedzUsuń